piątek, 30 listopada 2012

"Ciało" - Tess Gerritsen

Wydawnictwo: Albatros, 2011.
Liczba stron: 320.
Wydawnictwo: Albatros, 2011.
Czas trwania: 9h 38min 22s.
Lektor: Wiktor Zborowski.
Rozpoczęcie lektury: 28.11.2012.
Zakończenie lektury: 29.11.2012.
Moja ocena: 7/10.

Tess Gerritsen to amerykańska pisarka, z zawodu lekarz internista. Jej pierwsze powieści miały charakter romansu kryminalnego, dopiero od 1996 roku autorka zaczęła pisywać thrillery medyczne, dzięki którym zyskała ogromną popularność. Do tej pory napisała ponad dwadzieścia książek, które były i są nadal tłumaczone na wiele języków. Dla niektórych pisarzy Gerritsen stała się numerem jeden wśród autorów thrillerów medycznych.

Powieść "Ciało" została napisana w 1994 roku. Teoretycznie można ją uznać za pierwszy thriller medyczny tej pisarki, ale, jak ona sama zaznacza, na wstępie książki, jej charakter zbliżony jest też do innego gatunku literackiego, a mianowicie romansu. Główna bohaterka jest lekarką sądową, wplątuje się w dziwną sprawę związaną ze śmiercionośnymi narkotykami, no i przy okazji zakochuje się w pewnym mężczyźnie. Schemat oklepany, nieco ryzykowny, ale myślę, że Gerritsen poradziła sobie z nim nieźle, bo jej utwór wciąga i do samego końca trzyma czytelnika w napięciu.

Do prosektorium zostają przywiezione zwłoki niezidentyfikowanej młodej dziewczyny. Kat Novak, po dokładnych oględzinach ciała, stwierdza, że denatka najprawdopodobniej przedawkowała narkotyki, ale kolejna ofiara i szczegółowe badania przeprowadzone w profesjonalnych laboratoriach, doprowadzają lekarkę do firmy farmaceutycznej Cygnus i jej prezesa, Adama Quantrella. Czyżby Cygnus pracował nad nowym, tajemniczym lekarstwem? A może narkotykiem? Quantrell stanowczo sprzeciwia się podejrzeniom Novak, ale ta nie daje za wygraną, chcąc poznać prawdziwą przyczynę śmierci młodych osób. Wkrótce jednak jej prywatne "śledztwo" dociera do nieoczekiwanego momentu - Kat, mało nie przypłacając własnym życiem, dowiaduje się, że komuś bardzo zależy na tym, by zaprzestała poszukiwań. Kobieta nie ma zamiaru się poddać i, jak na ironię, zyskuje wsparcie samego Adama, który, choć budzi w niej niepokój i wątpliwości, zaczyna ją coraz bardziej intrygować w pozytywnym znaczeniu tego słowa...

Proza Gerritsen jest płynna i łatwa w odbiorze. Autorka w zręczny sposób prowadzi akcję, która ma sens, zaskakuje i, co ważne, nie nudzi. "Ciało" nie jest thrillerem, który przytłacza jakąś skomplikowaną terminologią medyczną, wręcz przeciwnie, takowej jest niewiele. Tę powieść zaliczyłabym po prostu do kryminału albo sensacji. Napięcie jest, zagadki również. Przez większość fabuły czytelnik błądzi, kurczowo trzymając się mylnych tropów i podejrzeń. Mnie prawie udało się trafnie zinterpretować część motywów głównego podejrzanego, no i jego samego, ale, nie oszukujmy się, dopiero zakończenie wszystko, wszystkie wątki dokładnie wyjaśnia.

Pomysł z tajemniczym narkotykiem siejącym spustoszenie wśród narkomanów z biedniejszych dzielnic pewnego amerykańskiego miasteczka uważam za udany. W czasie lektury utworu można praktycznie bezustannie główkować, kto, co, jak i dlaczego. Jak powstał ów narkotyk? W jaki sposób trafił on na ulicę? I w jakim celu? Najgorsze w tym wszystkim jest to, że władze miasta nic nie robią sobie z tego zagrożenia. Dla nich uparta i nieustępliwa Kat Novak jest niczym wrzód na tyłku. A już na pewno jest nim ona dla byłego męża, zajmującego stanowisko prokuratora, pupilka burmistrza, który, zdaniem kobiety, nie pełni swojej funkcji tak, jak powinien.

Postaci w książce są bardzo zróżnicowane i wyraziste, dzięki czemu można bez komplikacji śledzić ich losy i wątki z nimi związane. Każda z nich ma jakieś sekrety, przeszłość, która nie pozwala im o sobie zapomnieć, no i charakter - mniej lub bardziej do zniesienia, jeśli chodzi o reakcję odbiorcy. Główni bohaterowie stanowią dość specyficzną parę. Adam Quantrell to człowiek, któremu nie powinno się ufać przy byle jakiej okazji, ale mimo to budzi pewnego rodzaju zainteresowanie i sympatię. Z kolei Kat Novak to kobieta niezwykle silna i skutecznie dąży do postawionego przez siebie celu. I choć taka odważna i wytrwała, nie do końca dałam radę ją polubić. A wszystko to za sprawą ogromnego kontrastu cech i uczuć, jakimi ona dysponuje. Z jednej strony jest pewną siebie osobą, której różnego rodzaju groźby psychiczne i fizyczne nie są w stanie złamać, a z drugiej - jest irytująco niezdecydowana i niepewna, jeśli chodzi o sferę uczuć. Zakochując się w Adamie, chyba kilkanaście razy zastanawia się, czy postępuje słusznie; pragnie tego mężczyzny, ale zarazem się go boi, tłumacząc się odrzuceniem przez niego albo jego bogactwem. To osobliwe zachowanie Novak działało mi na nerwy, bo nieco psuło ogólny obraz relacji panujących między nią a Quantrellem, które zaliczyłabym do całkiem interesujących.

Jak na Tess Gerritsen, powyżej opiniowany utwór nie jest thrillerem wysokich lotów, ale lekko się go czyta. I słucha - w moim przypadku był to audiobook czytany przez Wiktora Zborowskiego operującego przyjemnym głosem, choć jego tempo czytania było dla mnie zbyt wolne. "Ciało" to dopiero zalążek thrillera medycznego, więc nie należy się nastawiać na opisy sytuacji, które działyby się w szpitalu pełnym zatrutych szczepionek i niebezpiecznych lekarzy. Ta pozycja jest jednak w stanie zapewnić dobrą rozrywkę miłośnikowi kryminałów, a tym bardziej twórczości tej amerykańskiej pisarki. Dynamiczna akcja i ciekawe postaci to zdecydowanie największe atuty "Ciała". Myślę, że warto przyjrzeć się mu bliżej.

Podsumowanie listopadowej i zapowiedź grudniowej edycji Wyzwania Rocznikowego

Witajcie w to andrzejkowe popołudnie!
Zgodnie z zasadami, spieszę podsumować drugą - listopadową - edycję zaproponowanego przeze mnie Wyzwania Rocznikowego (WR), którego zasady można znaleźć TUTAJ.
W listopadowej edycji WR osoby, które wyraziły chęć udziału w zabawie, miały za zadanie sięgnąć po choć jedną książkę, której pierwsze wydanie miało miejsce w roku... 1983. Przebieg losowania rocznika zamieściłam TUTAJ.
Tym razem, oprócz mnie do zabawy dołączyła jeszcze jedna osoba, zatem to już jest jakiś sukces ;).
Statystyki mówią zatem:
1) Liczba osób, które wzięły udział w listopadowej edycji WR - 2:
- tajus.
2) Liczba przeczytanych książek w listopadowej edycji WR - 2:

Z racji tego, iż roczniki 1988 i 1983 nie mogą być brane pod uwagę przez kolejny rok trwania WR (jeśli WR faktycznie utrzyma się przez tyle czasu), a kolejne osoby podały swój rok urodzenia, mogłam przeprowadzić minilosowanie na miesiąc grudzień. Rocznikom przypisałam odpowiednio cyfry:
1 - 1972
2 - 1982
3 - 1980
i pewna przydatna stronka zarządziła, iż:
zatem wylosowany rok to...
1980
Zgodnie z zasadami WR, w czasie od 1 do 30 grudnia każdy uczestnik poszukuje książki lub książek wydanych po raz pierwszy na świecie lub w Polsce w roku 1980. Ów rok to rok powstania książki i to się liczy, nieważne więc, po które wydanie sięgniecie Wy (dla przykładu: "Jutro" Johna Marsdena - oryginał - 1993r. / Polska - 2011r.) :). Wybraną książkę (lub książki) należy przeczytać, zopiniować/zrecenzować, a następnie linka do opinii/recenzji podać w komentarzu pod TYM postem. Podsumowanie miesiąca nastąpi 31 grudnia, kiedy to jednocześnie wylosuję rok na kolejny miesiąc.
Chęć udziału w WR należy zgłaszać w komentarzu TUTAJ, podając swój rok urodzenia. Mile widziane "rozpowszechnianie" WR - im więcej uczestników, tym lepiej!
Życzę Wam powodzenia i przyjemnej lektury! :)

czwartek, 29 listopada 2012

Stosik listopadowy

Andrzejkowy koniec listopada zbliża się wielkimi krokami, zatem czas, aby zaprezentować to, co książkoholicy lubią najbardziej, czyli... stosik, rzecz jasna ;). To chyba najliczniejsze miesięczne zdobycze jak do tej pory, a i moja radość była i jest ogromna :).


Od dołu:
- "Skandalista" - Nicola Cornick - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Mira; recenzja TUTAJ;
- "Krąg" - Mats Strandberg, Sara B. Elfgren - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Czarna Owca; recenzja TUTAJ;
- "Nieszczelna sieć" - Håkan Nesser - jak wyżej; recenzja TUTAJ;
- "Punkt Borkmanna" - Håkan Nesser - jak wyżej;
- "Podpalacz" - Wojciech Chmielarz - recenzencka; otrzymana od wydawnictwa Czarnego; recenzja TUTAJ;
- "Po imprezie" - Lisa Jewell - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Zysk i S-ka;
- "Jezioro krwi i łez" - James Thompson - recenzencka, otrzymana od portalu IRKA;
- "Dzień kłamstwa" - William Brodrick - prezent od portalu IRKA;
- "Zaułek szczęścia" - Urszula Jaksik - recenzencka, otrzymana od portalu IRKA;
- "Stokrotki w deszczu" - Anna Gratkowska - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Replika; recenzja TUTAJ;
- "Okrutne oskarżenie" - Fern Michaels - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Świat Książki; recenzja TUTAJ;
- "Nowy początek" - Jill Barnett; jak wyżej;
- "Twardziel" - Sandra Brown; jak wyżej.

Do recenzji otrzymałam również e-booka "Szósta trzydzieści dziewięć" - od samego autora, Marcelego Frączka.

Jak widać, część książek z powyższego stosu została już przeze mnie przeczytana, a część nie. Żadna z tych przeczytanych mnie nie rozczarowała. "Nowy początek" aktualnie pochłaniam, ale obawiam się, że jego recenzja pojawi się dopiero w grudniu. Bardzo jestem ciekawa "Jeziora krwi i łez". Wydawnictwo Amber słynie z dobrych thrillerów i kryminałów, ładnie wydanych, to muszę przyznać. A Wy czytaliście coś z wymienionych przeze mnie pozycji? Coś szczególnie zapadło Wam w pamięć, polecacie? A może również macie na którąś z tych książek? ;)

środa, 28 listopada 2012

"Skandalista" - Nicola Cornick

Wydawnictwo: Mira, 2012.
Liczba stron: 384.
Oprawa: twarda.
Rozpoczęcie lektury: 20.11.2012.
Zakończenie lektury: 27.11.2012.
Moja ocena: 6/10.

Nicola Cornick to brytyjska pisarka specjalizująca się w romansach, która w świecie literackim zadebiutowała w 1998 roku. Pierwszy etap studiów w zakresie historii średniowiecznej ukończyła z wyróżnieniem na Uniwersytecie Londyńskim. Przez wiele lat pracowała w administracji uniwersyteckiej, a naukę ostatecznie zakończyła na Oxfordzie. Jest członkinią Romantic Novelist's Association. Do dziś napisała kilkadziesiąt książek i większość z nich została wydana również w Polsce.

"Skandalista" to jeden z utworów serii Powieści Historyczne, która ukazuje się nakładem wydawnictwa Mira. Z romansem historycznym może i miałam niegdyś do czynienia, ale z powyższą serią nie. I może na początku wspomnę co nieco na temat wydania powieści Cornick. Nie da się bowiem ukryć, że książka ta została ubrana w piękną szatę graficzną, począwszy od twardej okładki, aż po samo wnętrze - fotografie, na których panuje pewnego rodzaju przepych, wszelkie ozdobniki, zawijasy i przejrzysta czcionka potęgują klimat, w jaki zabiera nas ów romans - klimat dziewiętnastowiecznej Anglii, w której nieustannie stykają się światy ludzi pochodzący z różnych sfer. Autorka przedstawia w "Skandaliście" czasy, kiedy to nie miłość brana była pod uwagę przy zamążpójściu, lecz status i majątek przyszłych małżonków. Na przykładzie głównej bohaterki łatwo zauważyć, że owe czasy, wprawdzie pełne rozrywek, nie były łatwe, a cierpiały wtedy przede wszystkim kobiety.

Catherine Fenton ma trochę ponad dwadzieścia lat i pochodzi z bogatego domu, w którym panuje surowy ojciec. To właśnie on na jej przyszłego męża wybrał Algernona Withersa, wspólnika w jego interesach, bezwzględnego brutala i cynika. Catherine nienawidzi go z całego serca. Ten człowiek budzi w niej obrzydzenie i strach. Jest zrozpaczona tym, że jej przyszłe małżeństwo będzie tylko na pokaz, podczas gdy ona tak naprawdę stanie się dla męża kurtyzaną. Sprawy przybierają nieoczekiwany obrót, gdy pewnego dnia panna Fenton poznaje Benjamina Hawksmoora, niezwykle przystojnego uwodziciela i skandalistę bez grosza przy duszy, którego życiowym celem jest ożenek z bogatą dziedziczką. On - pozbawiony uczuć i bezinteresowności egoista, i ona - spragniona miłości, ryzykująca utratą rodzinnej reputacji - decydują się na podjęcie niebezpiecznej gry, w której stawką jest życie ich obojga. Z kolei ich romans ma szansę doprowadzić ich do odpowiedzi na pytanie, co jest w życiu ważniejsze - pieniądze czy miłość?

Cornick wprowadza czytelnika w zupełnie inny świat, w którym jednak można się zatracić dzięki jego barwnym opisom i bohaterom, jakim przyszło żyć i funkcjonować w Anglii na początku XIX wieku. Budzące litość i zgrozę losy biednych, opuszczonych przez bliskich dziewcząt, które ostatecznie lądowały na ulicy i stawały się panienkami lekkich obyczajów w różnego rodzaju "domach rozkoszy", to, jak kobiety - żony, kochanki, córki - były traktowane przez mężczyzn, rzuca się w oczy najbardziej. Klimat romansu schodzi tutaj jakby na dalszy plan i jest to nawet dobre rozwiązanie - sceny łóżkowe i innych zalotów kochanków nie przytłaczają. Najogólniej rzecz biorąc, zarówno na płaszczyźnie historycznej, jak i romansu, pisarka zachowuje umiar, przez co "Skandalistę" czyta się łatwo; nie da się też ukryć, że opowieść o skomplikowanym związku Catherine i Bena na swój sposób wciąga.

Z pewnością duże zasługi na tym polu mają kreacje bohaterów, przede wszystkim tych głównych, rzecz jasna, ale i drugoplanowych. Fabuła książki nie krąży tylko i wyłącznie wokół tytułowego uwodziciela i jego najnowszej wybranki. Pojawiają się w niej bardzo zróżnicowane postaci, mniej lub bardziej złe, irytujące, ale też takie, które dysponują odrobiną poczucia humoru, jak na przykład Sam Hawksmoor czy ciotka Catherine, lady Russel. Nie do końca przypadł mi do gustu finał powieści - mam tu na myśli nie tylko pojedynek i zamieszanie, jakie wokół niego powstało, ale też ostatnią rozmowę pomiędzy Catherine i Benem, która wydała mi się taka... banalna. Czytelnik ma możliwość poczytania o skandalach, mrożących krew w żyłach podstępach i intrygach, a także o ludzkich słabościach, uzależnieniach i dążeniach do celów nawet po przysłowiowych trupach.

"Skandalista" jest jednak bardzo udanym utworem, po części przygodowym, po części romantycznym, i myślę, że każdy czytelnik, a już zwłaszcza czytelniczka, znajdzie w nim coś dla siebie. Przystępność i niezwykle dynamiczna akcja to chyba jego najistotniejsze zalety. Tę książkę Nicoli Cornik śmiało mogę polecić miłośnikom niewymagających lektur, no i tym, którzy lubią od czasu do czasu poczytać trochę o miłości i namiętności, niezależnie od tego, w jakich okolicznościach te uczucia zakwitają. Przyjemna rozrywka na dwa, trzy wieczory gwarantowana.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Mira.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

wtorek, 27 listopada 2012

1. urodziny bloga

Dokładnie rok temu, 27.11.2011, postanowiłam raczej spontanicznie nieco zaszaleć, zrobić coś zupełnie nowego, więc założyłam tego oto bloga - tajus czyta... . W czytelniczej blogosferze zaklimatyzowałam się bardzo szybko, a co najważniejsze, pozostałam w niej po dziś dzień i na razie nawer nie myślę o tym, że kiedyś miałabym ją opuścić ;).

To, co działo się w minionym roku, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Mogę śmiało stwierdzić, że jestem dumna z tego przedsięwzięcia :). Dumna z siebie, rozwoju własnego, swoich możliwości i wiedzy z zakresu czytelnictwa, a może i nie tylko; dumna dzięki Wam, drodzy blogerzy, drogie blogerki! Wy, którzy mnie odwiedzaliście, czytaliście, doradzaliście, pomagaliście, inspirowaliście mnie - po prostu byliście. Dziękuję Wam! Podziękowania należą się też wszelkim wydawnictwom, portalom książkowym i ich przedstawicielom, dzięki którym ten magiczny świat książek poznałam od nieco innej strony.

Z okazji pierwszych urodzin bloga tajus czyta... na kolejny rok życzyłabym sobie tego wszystkiego, o czym napisałam powyżej. Jeśli wspaniały klimat towarzyszący mi przez ostatnie dwanaście miesięcy utrzyma się na dłużej, będę naprawdę bardzo szczęśliwa :).


A teraz kolej na ogłoszenie wyników konkursu urodzinowego!
Spośród kilkunastu zabawnych zgłoszeń wybrałam nie dwa, ale trzy, które spełniły wymagania konkursowe i spodobały mi się najbardziej.
I tak:

- I miejsce i książki "Ogród miłości" oraz "Pieśń imion" otrzymuje post meridiem za komentarz, cytuję:
"W całej rodzinie znana jest moja miłość do książek i ogromna niechęć mojej młodszej siostry (14 lat) do słowa pisanego... Ku rozpaczy naszej mamy. Jak pogodzić takie skrajności? Próbowałam wszystkiego - podsuwałam jej najciekawsze książki, proponując, że za każda przeczytaną pozycję zapłacę jej 5 zł. Nie podziałało. Opowiadałam o ciekawych historiach, czytałam przy niej na głos - też nic. Nawet, jeśli jakaś opowieść ją zainteresowała, nie chciała jej przeczytać. W końcu trafiłam - komiksy! To coś, za czym, jak się okazało, moja siostra przepada. Zadowolona, wręczyłam jej komiks, a ona z dumą pobiegła do mamy i, spodziewając się pochwały, powiedziała:- Mamo, będę teraz czytać!
Na co mama wypaliła:
- Tylko sobie najpierw literki przypomnij.
*
Do dziś wszyscy się z tego śmiejemy, z siostrą włącznie. :)";

- II miejsce i książkę "Drapieżca" otrzymuje binola za komentarz, cytuję:
"...kiedyś tę sytuację przeczytałam na pewnym forum i nie jestem autorką tej anegdoty, ale miałam niezły ubaw i muszę się tym podzielić ;) Jak dobrze pamiętam rzecz działa się w bibliotece. Uczniowie przyszli wypożyczyć lekturę i stanowczo się domagali książki pt. Mroczne jajo. Bibliotekarka pewnie wyglądała, jakby zobaczyło ufo. Okazało się, że chodziło o "Jądro ciemności" :D";

- wyróżnienie w postaci III miejsca i książkę "Ostatnia Kobieta-Wyrocznia" otrzymuje Aleksnadra za komentarz, cytuję:
"Mój syn w I klasie wraz z kolegami zapisał się do szkolnej biblioteki i codziennie chodzili wypożyczać nowe książki. pewnego dnia drzwi do biblioteki były zamknięte. Dzieci postanowiły poczekać, a że im się nudziło to zaczęły wariować. Zdenerwowana bibliotekarka wyskoczyła z sali i powiedziała: "Tu jest wywieszona kartka z napisem, że nie wolno krzyczeć" A dzieci odpowiedziały: "Ale my nie umiemy czytać". :))))))".

Zwyciężczyniom serdecznie gratuluję i proszę o kontakt mailowy tajus88(at)gmail.com w celu podania adresów do wysyłki. Jeśli otrzymam je dziś lub jutro, to jeszcze jutro wyślę książki (listem poleconym) - tak czy inaczej, jeszcze o tym poinformuję :).

poniedziałek, 26 listopada 2012

Fotorecenzja: "Dekorowanie potraw" - Joanna Góźdź

Wydawnictwo: Świat Książki, 2012.
Liczba stron: 108.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 16.11.2012.
Zakończenie lektury: 25.11.2012.
Moja ocena: 6/10.

"Dekorowanie potraw" to książka, która może być użyteczna chyba w każdej, nawet najbardziej profesjonalnej kuchni z tego prostego powodu, iż można w niej znaleźć przede wszystkim ciekawe porady i łatwe pomysły na, jak sam tytuł wskazuje, dekorowanie żywności. Joanna Góźdź przekonuje, iż ładnie podane danie smakuje lepiej, ale wiadomo, że nie tylko. Dzięki smakowitym dekoracjom możemy przecież uatrakcyjnić każdy rodzinny obiad, każdą uroczystość czy imprezę, a przy okazji zadziwić gości. Nastały takie czasy, w których nie tylko firmy cateringowe i restauracje zajmują się przepięknie wyglądającymi ekspozycjami z potraw. Teraz każda osoba znająca się choć trochę na gastronomii, wytrawny smakosz albo kucharz z zamiłowania może poświęcić kawałek swojego czasu na coś więcej aniżeli tradycyjne przygotowanie dania. Wystarczą dobre chęci, odrobina kreatywności, a do tego jakiś sympatyczny poradnik.

"Dekorowanie potraw" to niezwykle przejrzysta pod względem treści i bardzo kolorowa, jeśli chodzi o oprawę graficzną, pozycja, w której każdy pomysł na dekorację składa się z instrukcji w kilku podpunktach objaśniającej, co i jak kolejno należy robić, no i oczywiście jest opatrzony fotografiami ukazującymi poszczególne etapy instrukcji i końcowy efekt zdobienia. Należy jednak pamiętać, że nie trzeba ściśle przestrzegać książkowych wskazówek, które tak naprawdę, owszem, mogą nam pomóc, ale też zainspirować i pozwolić na to, by zadziałała nasza wyobraźnia, zapewniając przy tym doskonałą zabawę.

"Przepisy", jakie serwuje nam w swym poradniku Góźdź, nie są trudne. Niektóre wręcz banalne, dosłownie takie, z którymi poradziliby sobie najmłodsi miłośnicy dobrego jedzenia. Przyszło mi nawet na myśl, że ta książka mogłaby być bardzo przydatna nauczycielom wychowania przedszkolnego czy wczesnoszkolnego w celu zorganizowania jakichś ciekawych zajęć manualnych i techniczno-kulinarnych, z których dzieci z całą pewnością czerpałyby satysfakcję i mnóstwo frajdy. "Dekorowanie potraw" dzieli się na trzy główne działy: dekoracje z owoców, dekoracje z warzyw i słodkie dekoracje. Mamy możliwość sporządzania pięknych ozdób przypominających kształtem kwiaty, liście, zwierzęta oraz inne, mniej lub bardziej wymyślne abstrakcyjne figury, korzystając między innymi z jabłek, pomarańczy, cebul, ziemniaków, czekolady i masy cukierniczej.

Ale składniki i wyobraźnia to nie wszystko. Joanna Góźdź zwraca też uwagę na to, by przed przystąpieniem do dekorowania dań zaopatrzyć się w niezbędne, głównie te podstawowe, najczęściej używane narzędzia, takie jak noże kuchenne, nożyczki, foremki do wycinania różnych kształtów i sitka. Jeśli ktoś ma taką możliwość, może skorzystać z innych, bardziej nowoczesnych i zaawansowanych przyrządów, przede wszystkim tych, które przeznaczone są do tak zwanego carvingu.

Na potrzeby recenzji "Dekorowania potraw" postanowiłam skorzystać z poradnika nie tylko teoretycznie, ale i praktycznie, wypróbowując i inspirując się kilkoma przykładami zaproponowanymi przez autorkę. Jedno jest pewne - owo przedsięwzięcie zapewniło mi przefantastyczną rozrywkę i mnóstwo śmiechu w rodzinie. Używałam następujących narzędzi: większe i mniejsze ostre noże kuchenne, nożyce kuchenne, temperówka do warzyw, nóż spiralny, przyrząd do wykrawania gwiazdek i tak zwany nóż do carvingu "cztery w jednym". Wykorzystane produkty spożywcze to: gotowane ziemniaki, gotowana marchew, kiszony ogórek, rzodkiewki, nać pietruszki, groszek z puszki, gotowane jajko, ziarna czarnego pieprzu, por i surowy ziemniak. A poniżej zamieszczam parę zdjęć ukazujących pracę moją i mojej mamy :).

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Świat Książki.

"Powiem wam, jak zginął" - Joe Alex

Wydawnictwo: Dolnośląskie, 2011.
Liczba stron: 208.
Wydawnictwo: Storybox.pl, 2010.
Czas trwania: 8h 43min.
Lektor: Leszek Filipowicz.
Rozpoczęcie lektury: 19.11.2012.
Zakończenie lektury: 19.11.2012.
Moja ocena: 7/10.

Joe Alex to pseudonim Macieja Słomczyńskiego, żyjącego w latach 1920-1998 pisarza i tłumacza. Debiutował wierszami wydrukowanymi w 1946 roku w łódzkim piśmie "Tydzień". W późniejszych latach pisywał powieści sensacyjne i kryminalne, był autorem scenariuszy filmowych, sztuk teatralnych oraz widowisk i audycji telewizyjnych. Jego kryminały zostały przetłumaczone na trzynaście języków. Jako jedyna osoba na świecie przełożył wszystkie dzieła Williama Szekspira. Był członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, Rotary Club, Irish Institute i wiceprezesem stowarzyszenia "Fundacja Jamesa Joyce'a". W 1997 roku, postanowieniem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, został odznaczony w uznaniu wybitnych zasług dla kultury narodowej Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.

Joe Alex to również postać literacka, główny bohater ośmiu powieści kryminalnych wydanych pod tym właśnie pseudonimem. To detektyw, a zarazem autor kryminałów, który w swych książkach opisuje własne przygody. "Powiem wam, jak zginął" to utwór otwierający cykl z jego udziałem, który po raz pierwszy na rynku wydawniczym ukazał się w 1959 roku, a także moje pierwsze spotkanie z prozą Słomczyńskiego. Zaraz po Arthurze Conanie Doyle'u i Agacie Christie był on kolejnym twórcą kryminałów, którego pragnęłam poznać już od dłuższego czasu. I wreszcie nadarzyła się ku temu okazja. "Powiem wam, jak zginął" to typowa powieść detektywistyczna, której fabuła krąży wokół tajemniczego zabójstwa dokonanego praktycznie w zamkniętym pomieszczeniu, a więc mordercy należy szukać wśród niewielkiej grupy osób. Tego typu schemat kryminału może i jest charakterystyczny dla Christie, ale myślę, że Alex poradził sobie z nim równie dobrze.

Na prośbę przyjaciela, policjanta ze Scotland Yardu, Bena Parkera, Joe Alex wyjeżdża z Londynu na wieś, do Sunshine Manor, domu kolejnego przyjaciela, słynnego chemika, Iana Drummonda. Powód zainteresowania tym mężczyzną jest prosty - nie tak dawno policja otrzymała anonim informujący o zagrożeniu wiszącym nad Drummondem i jego wspólnikiem w interesach. Ktoś wyraźnie chce się pozbyć pana domu, choć nie wiadomo dokładnie, z jakiego powodu. Po dotarciu do Sunshine Manor Alex próbuje pisać kolejną książkę, odwołując się do wydarzeń, w których obecnie uczestniczy i nad którymi musi czuwać. Ale wkrótce jego przyjaciel zostaje zasztyletowany we własnym gabinecie. Z podejrzanych o popełnienie tej zbrodni zaledwie ośmiu osób Alex i Parker muszą wyłonić mordercę. Obaj nie spodziewają się nawet, jak bliski prawdy był Alex, powołując do życia swą książkę. Czyżby jego intuicja i logiczne myślenie detektywa okazało się rzeczywiście genialne i niezawodne?

"Powiem wam, jak zginął" to niezbyt obszerna książka, którą dość łatwo i szybko się czyta, a i rewelacyjnie słucha, jeśli ma się okazję skorzystać z audiobooka czytanego przez Leszka Filipowicza operującego przyjemnym głosem i dobrą, wyraźną dykcją. Język Alexa nie jest jakiś skomplikowany, choć autor zwraca dużą uwagę na szczegóły zarówno te dotyczące śledztwa, jak i mające mało istotne znaczenie, jak na przykład przydługi opis meczu tenisa pomiędzy Sarą Drummond a Lucy Sparrow, który odrobinę wytrącił mnie z równowagi, niepotrzebnie odrywając od sedna fabuły.

Trochę inna rzecz miała się z samym przebiegiem dochodzenia Alexa i Parkera. Owszem, pomysł na osadzenie akcji w Sunshine Manor, różnorodność bohaterów, a zarazem podejrzanych, i ich motywów, jak najbardziej zaliczam do udanych. Jednak przesłuchiwanie tych wszystkich postaci podobało mi się już mniej, ale tylko i wyłącznie ze względu na drobiazgowość dotyczącą podawania godzin, w których to dany bohater robił to i owo w noc zabójstwa Iana Drummonda. Pisarz każdego podejrzanego ubrał w doskonale dopracowaną, mniej lub bardziej zagmatwaną osobowość i historię, żeby całość trzymała się, że tak to ujmę, kupy, ale jeśli czytelnik nie chciałby się pogubić w zeznaniach świadków, musiałby w czasie lektury sporządzać notatki, zapisując czas z dokładnością co do minuty, by uzyskać jasny obraz wydarzeń, jakie nastąpiły po sobie we właściwej kolejności.

Co jeszcze mogę napisać na temat powieści "Powiem wam, jak zginął", to to, że obfituje ona w fantastyczne kreacje bohaterów. Nie ma w niej postaci, która nie zwróciłaby sobą uwagi odbiorcy. Każda z nich jest inna, wyjątkowa. I niemal każda z nich ma motyw i możliwości, by zabić gospodarza Sunshine Manor. Nieważne, że wśród tych osób są jego współpracownicy, pomoc domowa, pewien profesor ze Stanów Zjednoczonych, no i żona. Z każdą kolejną stroną utworu wychodzą na jaw podejrzane fakty, dziwne zachowania potencjalnych zbrodniarzy, a atmosfera staje się coraz bardziej napięta. Dlaczego musiało dojść do tak okrutnego przestępstwa? Co tak naprawdę miało to na celu? O co chodziło? O pieniądze, sławę, a może miłość, romanse, skandale? I choć prawidłowo wytypowałam osobę odpowiedzialną za śmierć Drummonda na długo przed zakończeniem książki, uważam, że Słomczyński świetnie sobie z nią poradził, jeśli wziąć pod uwagę jej całokształt i, tak czy inaczej, zaskakującą treść.

Doceniam niebanalną pomysłowość pisarza i po przeczytaniu tej jednej jego powieści jestem przekonana, że sięgnę po następne, przynajmniej te z udziałem Joe Alexa, który, może nie od samego początku, ale zdołał mnie zaintrygować. Ciekawią mnie jego dalsze losu, a także rozwój wątków związanych między innymi z Benem Parkerem i tajemniczą przyjaciółką głównego bohatera, Karoliną Beacon. A utwór "Powiem wam, jak zginął" oczywiście polecam - nie tylko miłośnikom kryminałów, ale i czytelnikom, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z tym gatunkiem. Porządnie skonstruowana akcja, wyraziste, niezwykle inteligentne i zapadające w pamięć postaci i ich liczne sekrety są w stanie wprowadzić odbiorcę w doskonały, niezwykle klimatyczny nastrój i zapewnić mu dobrą rozrywkę.

wtorek, 20 listopada 2012

"Okrutne oskarżenie" - Fern Michaels

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA.
Wydawnictwo: Świat Książki, 2012.
Liczba stron: 272.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 17.11.2012.
Zakończenie lektury: 18.11.2012.
Moja ocena: 7/10.

Fern Michaels to pseudonim urodzonej w 1933 roku Mary Ruth Kuczkir, amerykańskiej pisarki romansów i thrillerów. Jej pierwsze próby pisarskie skończyły się niepowodzeniem, a także separacją z mężem. Dziś ma na swoim koncie ponad siedemdziesiąt książek wydanych w kilkudziesięciu milionach egzemplarzy, z czego większość z nich była bestsellerami "New York Timesa". Szczególnie bliska jest jej tematyka rodzinna i dotycząca problemów, z jakimi na co dzień lub w zależności od okoliczności boryka się płeć piękna. Jest założycielką Fundacji Fern Michaels i miłośniczką psów. Mieszka w Karolinie Południowej w dość starym domu wraz z czterema psami i... duchem o imieniu Mary Margaret.

"Okrutne oskarżenie". Już sam tytuł wskazuje na to, iż wydarzenia przedstawione w książce nie należą do sympatycznych, lekkich i radosnych. Przynajmniej w większości. To jedna z najnowszych powieści Michaels, która została napisana w 2011 roku. Ukazuje historię dwóch amerykańskich rodzin, z których jedna z dnia na dzień zostaje przygnieciona straszliwym ciężarem niesprawiedliwości. To opowieść o mniej lub bardziej udanym pożyciu małżeńskim, o problemach wychowawczych, zemście, nienawiści i szeroko rozumianej miłości, począwszy od uczucia żywionego do zwierząt, aż po żądzę pieniądza.

Kate i Alex Rocketowie nie mogą mieć dzieci, ale są udanym i bardzo szczęśliwym małżeństwem. W szczególnych okolicznościach goszczą u siebie dwie dziewczynki, Sarę i Emily Winter, córki Dana, przyjaciela Alexa, i jego żony, Debbie. Kiedy Winterowie wybierają się na dwutygodniowy rejs wycieczkowy, siostry po raz kolejny mają okazję spędzić miło czas z ulubionym "wujostwem". Ale tym razem ich odwiedziny wyglądają zupełnie inaczej. Dziwne zachowanie dwunastoletniej Sary niepokoi Kate i Emily. Po powrocie dziewczynek do domu wszystko się "wyjaśnia". Sara bowiem decyduje się ujawnić wstrząsającą prawdę, oskarżając Alexa o molestowanie seksualne. Rocketowie są w szoku. Dosłownie czują, jak ich życie zaczyna rozpadać się na maleńkie kawałeczki. Przecież Alex nigdy nie tknął dziewczynki w ten sposób! Sprawa trafia do sądu. Ale proces kończy się niekorzystnie dla Alexa. Bardzo niekorzystnie. Zrozpaczona Kate zachowuje jednak resztkę zimnej krwi i zatrudnia dobrego adwokata, by walczyć z niesprawiedliwym wyrokiem, jaki zapadł w sprawie jej ukochanego męża. Głęboko wierzy w to, że uda jej się wydostać go z więzienia, a zarazem uzyskać odpowiedź na pytanie, dlaczego Sara postanowiła zrobić to, co zrobiła.

Po przeczytaniu "Okrutnego oskarżenia" miałam mętlik w głowie. I nie chodziło tutaj o skomplikowaną treść lub cokolwiek w tym rodzaju, lecz wrażenie, jakie wywołała na mnie ta książka. Przede wszystkim wybuchową mieszankę emocji, zwłaszcza tych negatywnych, no ale czego mogłam się spodziewać po tak dramatycznej i przygnębiającej tematyce utworu? To rzeczywiście rozdzierający serce dramat, choć opisany trochę zbyt prostym i banalnym językiem. Przymknęłam jednak oko na styl pisarski autorki - w trakcie tworzenia tej powieści Michaels miała przecież siedemdziesiąt osiem lat! W tekście zdarzały się powtórzenia dotyczące odczuć bohaterów czy ich charakterystyk. Dla przykładu, czytelnik kilkakrotnie ma okazję dowiedzieć się, że Alex Rocket uwielbia twórczość Stephena Kinga. Tego typu szczegóły oraz to, w jaki sposób potoczyły się losy rodziny Rocketów i Winterów, wzbudzało we mnie irytację, złość i smutek na przemian.

Tak na dobrą sprawę, zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu pierwsza połowa "Okrutnego oskarżenia", w której to pisarka przedstawiła rozdzierającą serce sytuację, jaka spotkała Kate i Alexa, a także postać nieszczęsnej Sary Winter, która od najmłodszych lat sprawiała wrażenie dziwnej, chorej, czasami nawet niebezpiecznej, ale jej zapracowani, egoistyczni rodzice nie zwracali na to uwagi, psując w ten sposób jej dzieciństwo do reszty. Późniejsze wydarzenia natomiast, które nastąpiły po osadzeniu Alexa w więzieniu, spodobały mi się nieco mniej z tego względu, iż nie do końca przekonała mnie osoba, jaką stała się Kate, pałająca żądzą zemsty, której pragnęła dokonać na Sarze i jej rodzicach. Zachowanie poszczególnych członków rodziny Winterów doprowadzało mnie wręcz do szału. Ale przyznać trzeba, że ta druga połowa powieści z kolei obfitowała w zaskakujące odkrycia mające związek z przeszłością obu familii, co zasłużyło u mnie na plus.

Sary i jej matki, Debbie, nie mogłam znieść od pierwszej chwili. To wręcz nieludzkie istoty. Bez serca, obojętne na wszystko - prócz pieniędzy, jeśli chodzi o Debbie - zapatrzone w siebie, niezdolne do prawdziwej miłości, które były w stanie zrobić wszystko, by osiągnąć swoje cele. I to dosłownie wszystko. Sara, w porównaniu do swej siostry, Emily, została obdarzona pewnym rodzajem niekompletnej miłości rodzicielskiej i wychowana nie tak jak powinna, w wyniku czego jej psychika zaczęła się buntować. Lekceważona przez otoczenie, dziewczynka stała się osobą opryskliwą, wredną, zdolną do wszystkiego, by tylko zwrócić na siebie uwagę innych. Czy można było jej pomóc? Być może, ale nie w przypadku jej opiekunów, którzy wprawdzie żyli jako małżeństwo, ale każdy z nich własnym życiem. Debbie była kobietą wiecznie niezadowoloną, złą na cały świat, w tym dzieci i męża, dla której najważniejsze były pieniądze. Jej ciemne sekrety, przebiegłość i desperacja niejednokrotnie przyprawiały mnie o dreszcze, ale jak dla mnie, nic nie było w stanie usprawiedliwić jej zachowania, nawet przytoczone przez Michaels obrazy z czasów trudnego dzieciństwa i dorastania Debbie. Ta kobieta chyba urodziła się po to, by być złą. Już dawno nie spotkałam się z tak odpychającą, budzącą nienawiść postacią w literaturze. Z kolei jej mąż, Don, może i niekoniecznie dużo od niej lepszy, został w powieści ukazany, że tak to ujmę, w interesującym świetle, bo stanowił doskonały przykład na to, że w bardzo krótkim czasie można stać się ruiną, wrakiem człowieka, który przez wiele lat żył w głębokiej nieświadomości tego, co wokół niego się działo.

Zupełnym przeciwieństwem Winterów byli Rocketowie, ludzie pełni miłości, dobroci, ludzie szczęśliwi. I to właśnie z tego powodu krzywdy, jakie zostały im wyrządzone, bolały jeszcze bardziej. Uczucie, jakie łączyło Kate i Alexa, utrzymywało ich przy życiu, sprawiało, że wytrwale walczyli z tragiczną rzeczywistością i ciągle żywili nadzieję na to, że kiedyś znów będą razem - kiedy Alex opuści więzienie. Ich postawy budziły podziw. Trzymałam kciuki za to, by tym ludziom udało się wrócić do normalnego życia, odkryć motywy działania Sary i odpłacić się Winterom za to, czego doświadczyli z ich strony. Czy Rocketom się poszczęściło? Jak potoczyły się dalsze losy obu rodzin? Z całą pewnością tego nie zdradzę. Sięgnij po książkę, drogi czytelniku, a wszystkiego się dowiesz w mgnieniu oka, bo tak wciąga.

Niewiarygodne jest to, jak wielką siłę mogą mieć słowa małej dziewczynki. Molestowanie seksualne to okropna sprawa. Dlaczego ktoś miałby nie wierzyć nieletniej "ofierze" tego przestępstwa? Przecież to bulwersujące, nieetyczne i najgorsze, co może spotkać małe dziecko, prawda? Coś takiego jest bardzo poważnie traktowane szczególnie w stanie Floryda, gdzie w dużej mierze toczy się akcja utworu Michaels. Czy to właśnie taki tok myślenia pchnął Sarę do popełnienia okrutnego czynu? Ale jeśli nawet, to dlaczego? By zwrócić na siebie uwagę? A może jednak stało za tym coś więcej? Mogę tylko napisać, że z pewnością coś więcej. "Okrutne oskarżenie" to wstrząsająca i zaskakująca lektura. To opowieść o rodzinnych sekretach, miłości, poświęceniu, rozpaczy i nadziei. Nawet najbardziej bezradny człowiek jest w stanie znaleźć w sobie siłę walki i spróbować podnieść się na nogi, gdy ma świadomość tego, że może to zrobić nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla drugiej osoby. To smutna i przejmująca opowieść. Jestem pewna, że ekranizacja utworu Fern Michaels, gdyby takowa powstała, zdołałaby mnie zainteresować. Polecam.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Świat Książki.

niedziela, 18 listopada 2012

"Stokrotki w deszczu" - Anna Gratkowska

Wydawnictwo: Replika, 2012.
Liczba stron: 228.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 17.11.2012.
Zakończenie lektury: 17.11.2012.
Moja ocena: 6/10.

Anna Gratkowska to urodzona w 1986 roku absolwentka Instytutu Edukacji Medialnej i Dziennikarstwa na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Pisanie było jej marzeniem i jednym z ulubionych zajęć od dziecka. Już jako siedmiolatka zdobyła wyróżnienie w ogólnopolskim konkursie literackim "Szukamy talentów wsi". Później została laureatką innych konkursów, m.in. na tekst o kulturze studenckiej oraz opowiadanie kryminalne. Uwielbia czytać książki, szczególnie autorstwa Johna Irvinga, słuchać muzyki rockowej i podróżować. "Stokrotki w deszczu" to jej debiutancka powieść. Niezwykle lekka i przystępna, o problemach współczesnych młodych ludzi, ale nie tylko. O problemach osobistych, sercowych, małżeńskich i rodzinnych.

Główna bohaterka to dwudziestokilkuletnia kobieta, która kilka miesięcy wcześniej wyszła za mąż. Kocha Jurka z całego serca i na ogół jest szczęśliwą mężatką. Ma przyjaciółki, na które może liczyć w każdej sytuacji - ciężarną Marikę, wiecznie narzekającą na wady i nieszczęścia współczesnego świata Marlenę oraz usilnie próbującą znaleźć swą drugą połówkę Ankę. Jest jednak coś, co spędza jej sen z powiek, a mianowicie niemożność znalezienia pracy po ukończonych studiach dziennikarskich. Jakby jeszcze mało było kłopotów, do mieszkania, które wynajmuje wraz z Jurkiem, wprowadza się kolega męża, Michał, którego porzuciła dziewczyna. Wskutek nieprzewidzianych okoliczności chłopak zostaje u nich na dłużej aniżeli było to na początku ustalone. Jego pobyt wywróci życie młodych małżonków do góry nogami, niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu tychże słów...

Po pierwsze, pragnę zaznaczyć, iż "Stokrotki w deszczu" czytało mi się bardzo przyjemnie, a to za sprawą prostego i zabawnego języka, jakim posługuje się autorka. Ponadto książka nie należy do obszernych - liczy sobie trochę ponad dwieście stron, więc jej lektura minęła mi w mgnieniu oka, zdecydowanie za szybko. Akcja utworu toczy się w czasach najnowszych i dzięki temu wydarzenia w nim ukazane są niezwykle bliskie czytelnikowi.

Tak naprawdę chyba każdy czytelnik może w powieści Gratkowskiej odnaleźć coś dla siebie. Coś, z czym może się zgodzić, utożsamić, coś, co nie jest mu obce, bo sam tego doświadczył w swym życiu. Pisarka szczerze i bez skrupułów przedstawia problemy i ich źródła, z którym boryka się większość współczesnych polskich rodzin, niezależnie od tego, jaki model one reprezentują. Młode małżeństwa, które pragną znaleźć się "na swoim" zaraz po ślubie, nie mają łatwo. Poszukiwanie odpowiedniego mieszkania, a potem płacenie czynszu czy rachunków to nie lada wyzwania. A jeśli dołożyć do tego brak pracy, bez której w dzisiejszych czasach ani rusz? Tylko cóż począć, jeśli bezrobocie nie spada, a liczba absolwentów uczelni wyższych wzrasta? Kolejny problem - macierzyństwo. Na przykładzie jednej z przyjaciółek głównej bohaterki autorka porusza kwestię bardzo istotną dla zdecydowanej większości kobiet. Nawet zatwardziałe Matki Polski lub kobiety, które pragną właśnie takie być, znajdą powód do narzekania i nieważne, że swoje dzieci kochają najbardziej na świecie. Chęć posiadania dziecka to jedno, ale wraz z porodem i wychowywaniem potomka nadchodzą pierwsze obawy, kłopoty i ważne decyzje dotyczące przyszłości rodziny. No i na koniec - kwestia miłości. Praktycznie na każdej stronie "Stokrotek w deszczu" widać to uczucie. A raczej jego różne odmiany i rodzaje, począwszy od miłości rodzicielskiej, partnerskiej - szczerej i oddanej, a także czysto rozrywkowej, takiej "dla zabawy" i egoistycznej, która może wywołać niepożądane skutki zarówno wśród osób zaangażowanych, jak i niezainteresowanych uczuciem. I w tym przypadku można mówić o postaci Michała, która wprowadza niezły zamęt w spokojne życie swych znajomych. Ów chłopak kompletnie nie przypadł mi do gustu, podobnie zresztą jak cała historia z nim związana, która wydała mi się zbyt banalna i niedopracowana - równie dobrze mogłaby zostać pominięta, a książka nie straciłaby na wartości. Niemniej jednak wprowadzenie Michała do powieści miało też swój cel. Widać bowiem, że Gratkowska jest optymistką i zwolenniczką dobrych, szczęśliwych zakończeń. I po nieco zakręconych perypetiach głównej bohaterki, jej rodziny i znajomych stara się to okazać, zachęcając tym sposobem czytelnika do tego, by mieć zawsze w sobie choć krztę nadziei i uczyć się dostrzegać rzeczy, sytuacje pozytywne, nawet te minimalne, błahe, pozornie bezwartościowe, które w rzeczywistości mogą zmienić bieg jego życia. Nie pozwalajmy im na to, by znikały w gąszczu naszych zmartwień i smutków.

Nie mogę się powstrzymać, by nie dodać jeszcze paru słów na temat głównej bohaterki. Mogłabym napisać - pani Bezimiennej, bo ta młoda kobieta nie posiada imienia w porównaniu z resztą postaci, jakie pojawiają się w "Stokrotkach w deszczu". Zdziwiło mnie to i to bardziej w negatywnym znaczeniu tego słowa. Pomijając jednak ów zabieg autorki, postać Bezimiennej uznałam za podobną do mnie. Albo siebie za podobną do niej, jak kto woli. Tak samo jak ona bowiem przerwałam swoją "walkę" o prawo jazdy po tym, jak po raz dziewiąty oblałam egzamin praktyczny. I tak jak ona należę do osób niepracujących, które posiadają wykształcenie wyższe, choć niekoniecznie zgodne z własnym powołaniem. Czytanie o tak podobnych i bliskich mi sprawach niejednokrotnie wywołało uśmiech na mej twarzy i pewnego rodzaju nadzieję, takie wewnętrzne ciepło.

"Stokrotki w deszczu" to niewymagająca lektura na dwie, trzy godzinki wolnego czasu, całkiem przyjemna, zabawna i wciągająca. Wszystko to, co zostało w niej opisane, mogło się zdarzyć lub zdarzy się niemal każdemu z nas. Anna Gratkowska postawiła na realizm. Być może przy pisaniu tej powieści kierowała się doświadczeniami własnymi lub jej znajomych? Tak czy inaczej, nie miałabym nic przeciwko, gdyby kontynuowała swoją przygodą z pisarstwem. A jeszcze bardziej ucieszyłabym się, gdyby to właśnie losy Bezimiennej i jej męża stanowiły temat przewodni fabuły jej kolejnego utworu. Zakończenie "Stokrotek w deszczu" przecież, choć sympatyczne, pozostawiło po sobie pewien niedosyt i wysoki stopień zaciekawienia, przynajmniej w moim odczuciu.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Replika.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

piątek, 16 listopada 2012

"Studium w szkarłacie" - Arthur Conan Doyle

Wydawnictwo: Rytm, 2008.
Liczba stron: 152.
Wydawnictwo: Biblioteka Akustyczna, 2011.
Czas trwania: 5h 30min 53s.
Lektor: Janusz Zadura.
Rozpoczęcie lektury: 15.11.2012.
Zakończenie lektury: 15.11.2012.
Moja ocena: 6/10.

Sir Arthur Ignatius Conan Doyle był szkockim pisarzem żyjącym w latach 1859-1930. Jego dzieciństwo nie należało do łatwych. Ukończył studia medyczne w Edynburgu i do 1890 roku prowadził praktykę lekarską. Później zajął się tylko i wyłącznie pisarstwem. Dziś jest uważany za ojca współczesnego kryminału i czołowego przedstawiciela nurtu powieści detektywistycznej. To właśnie on stworzył jedną z najbardziej znanych na świecie postaci literackich, a mianowicie Sherlocka Holmesa. O przygodach tego detektywa rozpisywał się w pięćdziesięciu sześciu opowiadaniach i czterech powieściach: "Studium w szkarłacie", "Znak czterech", "Pies Baskerville'ów" oraz "Dolina trwogi".

"Studium w szkarłacie" to pierwsza, pochodząca z 1888 roku, króciutka powieść kryminalna z Sherlockiem Holmesem w roli głównej. Tak na dobrą sprawę jednak, akcja typowa dla kryminału zajmuje w niej mało miejsca z tego względu, iż autor zwrócił tutaj uwagę przede wszystkim na to, by w miarę dokładnie zaprezentować czytelnikowi słynnego detektywa i jego przyjaciela, doktora Johna H. Watsona. Z kolei poprzez obraz śledztwa dotyczącego morderstwa w jednym z domów przy londyńskiej ulicy Conan Doyle nawiązał do wydarzeń odległych o kilkadziesiąt lat, a mianowicie mających miejsce w Ameryce, w latach czterdziestych XIX wieku.

Doktor Watson, po tym jak brał udział w II wojnie afgańskiej, został ranny i ciężko chory na tyfus, powraca do Anglii. Nie mogąc znaleźć swego miejsca w świecie z powodu skromnych oszczędności, decyduje się zamieszkać przy Baker Street 221b w Londynie wraz z nieco ekscentrycznym Sherlockiem Holmesem, który okazuje się genialnym prywatnym detektywem. Obaj panowie szybko zaprzyjaźniają się ze sobą i wkrótce, poproszeni o pomoc przez londyńską policję, zostają wplątani w sprawę tajemniczego morderstwa. W jednym z opuszczonych domów ginie mężczyzna, niejaki Enoch Drebber. Mimo iż policja dość szybko aresztuje podejrzanego o dokonanie zabójstwa, Holmes dysponuje zupełnie inną teorią tyczącą się przestępstwa, uważając, że aresztowany został niewinny człowiek. A zatem kto jest mordercą? Wygląda na to, że jego śladów należało szukać, sięgając w przeszłość - do Ameryki połowy XIX wieku, kiedy to grupa mormonów założyła Salt Lake City, stolicę stanu Utah...

Tak jak pisałam na początku, fabuła "Studium w szkarłacie" nie krążyła tylko i wyłącznie wokół dochodzenia prowadzonego przez Holmesa. Jak dla mnie, autor poświęcił niewiele uwagi interesującej metodzie dedukcji detektywa i jego sprytowi. Już kwestia samego zabójstwa wydała mi się niezbyt intrygująca, a ponadto jej rozwiązanie nastąpiło bardzo szybko. Gdzieś tak w połowie książki nagle dowiedziałam się, kto jest mordercą. Pomyślała sobie wówczas, że musiała nastąpić jakaś pomyłka w teorii Holmesa, bo cóż miałoby się dziać przez resztę powieści? Okazało się, że Conan Doyle zastosował zabieg zwany retrospekcją, zabierając czytelnika w podróż do przeszłości przestępcy, by wyjaśnić motywy jego późniejszego działania. Przeszłości naznaczonej miłością, cierpieniem i żądzą zemsty. I muszę przyznać, że ta część utworu bardzo mi się podobała, gdyż wywołała we mnie sporo emocji, w tym smutek, żal i nienawiść. Nawet nie próbuję porównywać tej książki do "Psa Baskerville'ów" czy odwrotnie - obie bowiem, pomijając oczywiście głównych bohaterów, dzielą istotne różnice, jeśli chodzi o ich budowę i kryminalne potyczki, jakie opisują.

Po przeczytaniu "Psa Baskerville'ów" dość surowo potraktowałam postać Sherlocka Holmesa, który wydał mi się strasznie zarozumiały, skryty i nieprzyjemny. "Studium w szkarłacie" natomiast ukazało go w nieco innym, lepszym świetle. Detektyw sprawiał wrażenie, owszem, nieco dziwacznego, ale otwartego i całkiem sympatycznego, chyba że to właśnie takie wrażenie chciał wywrzeć na nowym przyjacielu. Doktor Watson z kolei zszedł tutaj jakby na dalszy plan, mimo iż pełnił funkcję narratora powieści. A szkoda, bo to ciekawa postać.

Całość została napisana przyjemnym i przyzwoitym językiem. Słuchając od czasu do czasu audiobooka i rewelacyjnego głosu Janusza Zadury, przenosiłam się we wspaniały klimat wiktoriańskiej Anglii i pustynnej Ameryki niczym jakiejś bajki czy legendy. Ale szału nie było. Napięcie prawie że żadne, mało interesujących tropów i zaskakujących zwrotów akcji sprawiło, że poczułam się tak, jakbym pogrążyła się w lekturze lekkiego, niewymagającego utworu przygodowego, o którym, podejrzewam, szybko zapomnę. Niemniej jednak przygodę z powieściami Arthura Conan Doyle'a zamierzam dokończyć. Przede mną jeszcze takowe dwie i myślę, że wkrótce się z nimi zapoznam.

środa, 14 listopada 2012

"Pięćdziesiąt twarzy Greya" - E.L. James

Wydawnictwo: Sonia Draga, 2012.
Liczba stron: 608.
Rozpoczęcie lektury: 13.11.2012.
Zakończenie lektury: 14.11.2012.
Moja ocena: 2/10.

O, święty Barnabo! Co to, u licha, miało być?!

Wiedziałam, że prędzej czy później dopadnę "Pięćdziesiąt twarzy Greya". W dobie niezwykłej popularności tej książki, która, kompletnie nie mam pojęcia, z czego wynikła, nie mogłam przejść obok niej obojętnie. Przeczuwałam jednak, że się zawiodę. Zawiodę... co za banalne słowo... Do teraz nie mogę uwierzyć, że udało mi się przebrnąć przez tę powieść, a raczej pseudopowieść. Nie mogę też pojąć, jakim cudem to coś zostało w ogóle wydane. I w jakim celu, bo to, co E.L. James zaprezentowała w swym utworze, nie wnosi do życia ludzkiego nic a nic, nie wzbudza żadnych emocji poza niedowierzaniem, litością, może nawet obrzydzeniem. Halequiny to przy tym arcydzieła. To podobno hipnotyczna, erotyczna, ociekająca seksem powieść. Poza seksem - ani hipnotyczna, ani erotyczna. Odnoszę wrażenie, że ktoś tu pomylił erotykę z pornografią. I nawet nie chce mi się myśleć, że miałaby powstać ekranizacja "Pięćdziesięciu twarzy Greya" - porno z Ryanem Goslingiem w roli głównej kasowym hitem filmowym? Aż ciary przechodzą, podziękuję...

No ale do rzeczy - o czym jest ta książka? O perwersyjnych upodobaniach seksualnych dwudziestosiedmioletniego Christiana Greya, w którym rzekomo zakochuje się dwudziestojednoletnia głupiutka studentka literatury, Anastasia Steele, nie wiedząc jednak, cóż począć z tym tajemniczym mężczyzną i jego zachciankami. Oboje poznają się podczas wywiadu dla pewnej gazety studenckiej. Ona zadaje pytania, on na nie odpowiada, ale od pierwszej chwili między nimi iskrzy, rzecz jasna. Ach! I chociaż czytelnik nie wie nic na temat wyglądu Greya poza tym, że jest niebiańsko piękny, przystojny, pachnący i ma szare oczy, a włosy koloru miedzianego, to biedna Anastasia traci dla niego głowę i jej policzki na przemian się rumienią, pąsowieją, płoną, robią się czerwone, różowe, purpurowe i szkarłatne. Autorka dobitnie zwraca na to uwagę w co drugim zdaniu, przynajmniej w dwóch pierwszych rozdziałach powieści. Doszłam do wniosku, że to jedno z ulubionych wyrażeń E.L. James. Ana + Christian? Och! To raczej niemożliwe... A jednak! Ich drogi krzyżują się ponownie - to chyba jakieś przeznaczenie! Aż tu nagle Grey stwierdza, że nie jest on odpowiednim chłopakiem dla Any. O, mój Boże, dlaczego?! Bo ma pewne sekrety i styl bycia, który przeraziłby ją w mgnieniu oka. Czyżby? Ana oczywiście nie ustępuje, zakochana w pięknym mężczyźnie, pragnie poznać go bliżej. No i poznaje, a przynajmniej jego plany względem niej samej...

Okazuje się, że Christian ma słabość, choć to zbyt delikatnie napisane, do dzikiego, ostrego, wyuzdanego seksu i dominacji nad partnerką. Ale Anastasia, kompletnie niedoświadczona w tych sprawach, przyjmuje tę wiadomość niemalże ze stoickim spokojem. Jest tak zafascynowana Greyem, że już na samą myśl o nim nieświadomie - ale jakże zmysłowo - zagryza wargę, a mięśnie jej podbrzusza rozkosznie się zaciskają. A po pierwszych doświadczeniach łóżkowych te nowe "umiejętności" dziewczyny - będące zarazem kolejnymi ulubionymi zwrotami pisarki - dają o sobie znać na okrągło. Za każdym razem, gdy szczytuje - po podniecających słowach kochanka "dojdź dla mnie, mała!" - rozpada się na maleńkie kawałki. Ale potem jakimś trafem zbiera się do kupy. A szkoda, mogłaby rozpaść się raz, ale porządnie, byłby z nią, jej wielce niewyparzoną buzią i "wewnętrzną boginią" żądną seksu, święty spokój.

Anastasia to niezwykle rozdarta wewnętrznie osoba. Przyczyną tego rozdarcia jest oczywiście Christian, bardzo skomplikowany, zmienny, dziwny i "popieprzony na pięćdziesiąt sposobów", jak twierdzi dziewczyna, człowiek. Pragnie być Panem, z kolei Ana ma być jego Uległą i spełniać jego nienasycone wymagania dotyczące seksu, balansujące na granicy bólu i rozkoszy. On bowiem się pieprzy, nie kocha. Nastrój Greya zmienia się z sekundy na sekundę i biedna Ana jest całkowicie wygłupiona. Podejrzewam, że niejeden czytelnik byłby również, przynajmniej ja miałam tego wszystkiego powyżej uszu. Doprawdy nie rozumiem, co kryje się za tą dwójką bohaterów. Co oni sobą reprezentują? Na co E.L. James chciała zwrócić uwagę, powołując do życia tę nieszczęsną książkę? Na poniżanie kobiet? Ich chęć do uległości, jeśli chodzi o pożycie seksualne? A może miała nadzieję na to, że żeńska część odbiorców rozkwitnie i stanie się demonami żądzy w sypialni i nie tylko? A co z mężczyznami? Czy "Pięćdziesiąt twarzy Greya" wniosłoby do ich życia i sfery przyjemności coś więcej aniżeli internetowe strony z opowiadaniami erotycznymi czy RedTube? Raczej mało prawdopodobne...

Ponadto język. Tak fatalnie napisanej książki chyba jeszcze nie czytałam. E.L. James operuje bardzo ubogim zasobem słownictwa, okropnie infantylnym i przyprawiającym o mdłości. Fabuła utworu stoi niemalże w miejscu - najważniejsza jest kwestia "związku" Any i Christiana, którego autorka i tak nie potrafi dostatecznie dobrze, szczegółowo opisać, stwierdzić, co jest w nim nie tak, a co w porządku. Powtórzeń dotyczących zachowania bohaterów jest od groma. Ciągle zagryzają oni wargi, umierają z głodu albo nie są głodni, spuszczają wzrok i gapią się na swoje dłonie albo zaciskają usta w wąską linię. Jeden wielki bełkot. Nawet postaci drugoplanowe - jak znajomi Any, jej rodzina i rodzina Greya - nie zostały porządnie wykreowane. Są płaskie, bez wyrazu, ich charakterystyka sprowadza się do zaledwie paru zdań. Wielka szkoda, bo chociaż ojczyma Any, Raya, chętnie poznałabym bliżej.

Jedyne plusy mogę przyznać ciekawej okładce, w miarę wciągającym pierwszym kilkunastu rozdziałom, sprawiającym wrażenie "normalnych" wątkom pobocznym, których było niewiele, no i faktowi, iż po zakończeniu czytania "Pięćdziesięciu twarzy Greya" jest się ciekawym dalszych losów tych pokręconych bohaterów. Nie wiem jednak, czy kiedykolwiek znajdę w sobie tyle siły i cierpliwości, by sięgnąć po "Ciemniejszą stronę Greya" - chyba za dużo zachodu. Fenomen trylogii E.L. James jest i chyba zawsze pozostanie dla mnie zjawiskiem niepojętym.

Niechaj wszelkie utrapienia czytelników wynikające z lektury tego zjawiska odejdą w zapomnienie, o, święty Barnabo!

wtorek, 13 listopada 2012

"Nieszczelna sieć" - Håkan Nesser

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2012.
Liczba stron: 304.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 13.11.2012.
Zakończenie lektury: 13.11.2012.
Moja ocena: 6/10.

Håkan Nesser jest jednym z najpopularniejszych szwedzkich pisarzy, twórcą kryminałów. Niegdyś pracował jako nauczyciel gimnazjalny. Zadebiutował w 1988 roku powieścią "Koreografen". Dwie najbardziej znane postaci przez niego wykreowane to Van Veeteren oraz Gunnar Barbarotti. Z tym pierwszym powstało aż dziesięć utworów. Część z nich została zekranizowana. Nesser trzykrotnie otrzymał nagrodę za najlepszy szwedzki kryminał, a jego książki przetłumaczono na ponad dwadzieścia języków.

"Nieszczelna sieć" to jedna z pierwszych powieści tego pisarza, która pochodzi z 1993 roku, powstała zatem pięć lat po jego debiucie literackim. Jest to także pierwszy kryminał z komisarzem Van Veeterenem w roli głównej, dlatego to właśnie od niego postanowiłam rozpocząć swoją znajomość z twórczością Nessera.

Janek Mattias Mitter budzi się pewnego ranka w swoim domu z potwornym kacem i ogromną luką w pamięci. Z trudem przypomina sobie, kim jest i gdzie się znajduje. Jego przerażenie wzrasta, gdy w łazience natyka się na ciało nieżywej Evy Ringmar, którą poślubił przed zaledwie kilkoma miesiącami. Jak łatwo się domyślić, po zgłoszeniu sprawy na policji, Mitter od razu staje się głównym podejrzanym o zamordowanie żony i postawiony przed sądem. Jego niepamięć spowodowana alkoholowym zamroczeniem w czasie poprzedzającym śmierć małżonki oraz jego dziwne, czasem szalone, czasem zbyt inteligentne zachowanie podczas zeznań nie przemawiają na jego korzyść. Komisarz Van Veeteren, z początku pewien winy oskarżonego, stopniowo zaczyna zmieniać zdanie. Kiedy Mitter zostaje skazany na kilka lat więzienia w zakładzie psychiatrycznym, stary policjant postanawia przyjrzeć się bliżej sprawie zabójstwa Evy. Jakiś czas później jednak dochodzi do kolejnego, zupełnie nieoczekiwanego morderstwa, które znacznie utrudnia śledztwo, wywracając je do góry nogami.

Akcja "Nieszczelnej sieci" toczy się na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku w mieście Maardam, o którym niewiele wiadomo, nawet tego, w jakim kraju ono leży. Nesser ma specyficzny styl pisania, charakteryzujący się szybkim tempem rozwoju akcji, licznymi dialogami i niezawracaniem sobie głowy jakimiś niepotrzebnymi rzeczami, nawet wątkami pobocznymi, o których raczy wspominać pobieżnie, w zaledwie dwóch, trzech zdaniach. W czasie lektury tej książki, która minęła wręcz błyskawicznie, wielokrotnie odniosłam wrażenie, jakoby pisarz spieszył się, tworząc ten utwór. Czytelnik nie znajdzie w nim bowiem szczegółowych opisów jakichś miejsc czy postaci. Wszystkie najważniejsze informacje potrzebne do rozwiązania sprawy i doprowadzenia dochodzenia do końca są ukryte w wypowiedziach bohaterów, wszelkich rozmowach, wywiadach i przesłuchaniach.

Postaci jest dość sporo i, im bliżej końca kryminału, tym łatwiej się w nich pogubić, nie jednak jakoś znacznie. Podejrzewać o zamordowanie Evy Ringmar mogłam niemal każdą z nich, począwszy od osób związanych z przeszłością kobiety, przez jej kolegów z pracy, aż po samych policjantów. Wiadomo, w thrillerach wszystko jest możliwe. Czy ostatecznie udało mi się prawidłowo wytypować przestępcę? Rzecz jasna, nie, ale pewne podejrzenia co do tej osoby zaprzątały mi myśli przez dłuższy czas, nie podążając jednak w tym kierunku, w którym powinny były. Najbardziej istotnym bohaterem, na którego należy zwrócić uwagę, jest sam komisarz Van Veeteren. Jaki on jest? Cóż, kompletnie nie spodziewałam się tak ponurego, a zarazem nadpobudliwego, narzekającego na życie, sypiącego ironicznymi komentarzami człowieka. Swoją postawą, jeśli wziąć pod uwagę jego charakter i zachowanie, wręcz odpycha, ale pod względem pracy, jaką wykonuje, trzeba mu przyznać swego rodzaju klasę - jest niezwykle sprytny, uparty i skutecznie dąży do wyznaczonego przez siebie celu. To rzeczywiście mi zaimponowało.

Nesser w dość ciekawy sposób obmyślił plan fabuły "Nieszczelnej sieci", wprowadzając do niej aurę tajemniczości nieopuszczającej książki do samego jej końca i dawkę - niestety zbyt małą - napięcia. Całość nie sprawia wrażenie mocno skomplikowanej ze względów, o których wspomniałam już wcześniej, czyli braku niepotrzebnych wątków, nużących opisów, przez co czytelnik skupia się tylko i wyłącznie na tym, co najważniejsze, a mianowicie śledztwie prowadzonym przez Van Veeterena i jego znajomych policjantów. Muszę jednak przyznać, że od czasu do czasu brakowało mi oderwania się, chociażby w małym stopniu, od głównej sprawy. Wszystko toczyło się zbyt szybko, nie było czasu na złapanie oddechu, bo, chcąc, nie chcąc, kryminał okazał się na swój sposób wciągający. Przeszkadzał mi też trochę fakt, iż niekoniecznie zawsze został zachowany porządek i sens fabuły, wkradły się do niej niewielkie błędy. Dla przykładu - Mitter osadzony w celi psychiatryka ma w niej dostęp do długopisu, którego potrzebuje do nagłego zapisania ważnej informacji (czyżby długopisem osoba przebywająca w takiej placówce nie mogła sobie zrobić krzywdy?), a chwilę później prosi pielęgniarza o kartkę, kopertę i... długopis, by móc napisać list. Na duży plus z kolei zasługują dialogowe wstawki, docinki i spostrzeżenia bohaterów przyprawione pikantnym humorem o ironicznym zabarwieniu. Również zakończeniu powieści nie można nic zarzucić, gdyż zaskakuje ono chyba najbardziej, jeśli chodzi o całokształt przebiegu sensacyjnej akcji.

Sięgając po "Nieszczelną sieć", doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, iż jest to jeden z pierwszych, a zarazem starszych, utworów Håkana Nessera, dlatego nie nastawiałam się na thriller niezwykle wysokich lotów. Z drugiej strony jednak spodziewałam się po nim odrobinę czegoś więcej, chociaż podejrzewam, że wynika to z faktu, iż nie do końca przypadł mi do gustu styl jakim posłużył się tutaj autor. Ale na tym kryminale moja przygoda z jego twórczością się nie skończy. Jestem świadoma tego, iż kolejne jego książki mogły zostać - i może są - napisane dużo lepiej, w końcu każdy pisarz nabiera większego doświadczenia, szlifując swój talent przez wiele lat. Już wkrótce w zasięgu moich rąk znajdzie się "Punkt Borkmanna", druga powieść z Van Veeterenem w roli głównej. Kto wie, może uda mi się polubić bardziej tego gburowatego komisarza? Czas pokaże.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Czarna Owca.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...