środa, 31 października 2012

Podsumowanie październikowej i zapowiedź listopadowej edycji Wyzwania Rocznikowego

Witajcie w ten halloweenowy wieczór!
Zgodnie z zasadami, spieszę podsumować pierwszą - październikową - edycję zaproponowanego przeze mnie Wyzwania Rocznikowego (WR), którego zasady można znaleźć TUTAJ.
W październikowej edycji WR osoby, które wyraziły chęć udziału w zabawie, miały za zadanie sięgnąć po choć jedną książkę, której pierwsze wydanie miało miejsce w roku... 1988. Przebieg losowania rocznika zamieściłam TUTAJ.
Niestety, oprócz mnie nikt do zabawy nie dołączył, choć jedna blogowiczka wyraziła chęć udziału, co trochę mnie smuci.
Mnie samej z trudem - nie da się ukryć - udało się przeczytać jedną pozycję, a mianowicie "Śmierć na Manhattanie" Jeffery'ego Davera. Wbrew pozorom zadanie nie jest takie łatwe, na jakie wygląda ;).
Skąpe statystyki mówią zatem:
1) Liczba osób, które wzięły udział w październikowej edycji WR - 1.
2) Liczba przeczytanych książek w październikowej edycji WR - 1.

Z racji tego, iż rocznik 1988 nie może być brany pod uwagę przez kolejny rok trwania WR (jeśli WR faktycznie utrzyma się przez tyle czasu), a kolejna osoba zgłosiła uczestnictwo, podając swój rok urodzenia, mogłam przeprowadzić minilosowanie na miesiąc listopad. Rocznikom przypisałam odpowiednio cyfry:
1 - 1983
2 - 1972
i pewna przydatna stronka zarządziła, iż:
zatem wylosowany rok to...
1983
Zgodnie z zasadami WR, w czasie od 1 do 29 listopada każdy uczestnik poszukuje książki lub książek wydanych po raz pierwszy na świecie lub w Polsce w roku 1983. Ów rok to rok powstania książki i to się liczy, nieważne więc, po które wydanie sięgniecie Wy (dla przykładu: "Jutro" Johna Marsdena - oryginał - 1993r. / Polska - 2011r.) :). Wybraną książkę (lub książki) należy przeczytać, zopiniować/zrecenzować, a następnie linka do opinii/recenzji podać w komentarzu pod TYM postem. Podsumowanie miesiąca nastąpi 30 listopada, kiedy to jednocześnie wylosuję rok na kolejny miesiąc.
Chęć udziału w WR należy zgłaszać w komentarzu TUTAJ, podając swój rok urodzenia. Mile widziane "rozpowszechnianie" WR - im więcej uczestników, tym lepiej!
Życzę Wam powodzenia i przyjemnej lektury! :)

wtorek, 30 października 2012

Stosik październikowy

Koniec października tuż, tuż, to i zdobycze, jakie w tym miesiącu przygarnęłam, zaprezentuję ;).


Od dołu:
- "Nic nie trwa wiecznie" - Maureen Lee - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Świat Książki; recenzja TUTAJ;
- "Kamyk" - Joanna Jodełka - jak wyżej; recenzja TUTAJ;
- "Ulubione rzeczy" - S.J. Bolton - recenzencka, otrzymana od portalu IRKA; recenzja TUTAJ;
- "Serce nie słucha" - Karolina Kubilus - zakup własny; recenzja TUTAJ;
- "Dziewczyny do wynajęcia" - Irena Matuszkiewicz - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Prószyński i S-ka; recenzja TUTAJ;
- "Serce nie sługa" - Rachael Herron - jak wyżej; recenzja TUTAJ.

Jak widać, wszystkie wymienione wyżej pozycje już przeczytałam :). Czy lektura była udana? Jak najbardziej. Szczególnie polecam z tego stosu "Nic nie trwa wiecznie", "Ulubione rzeczy", no i ewentualnie "Serce nie słucha" ;).

poniedziałek, 29 października 2012

"Pamiętnik" - Nicholas Sparks

Wydawnictwo: Albatros, 2010.
Liczba stron: 256.
Wydawnictwo: Albatros.
Czas trwania: 6h 25min 58s.
Lektor: Henryk Drygalski.
Rozpoczęcie lektury: 28.10.2012.
Zakończenie lektury: 28.10.2012.
Moja ocena: 5/10.

Nicholas Sparks to jeden z najbardziej znanych współczesnych pisarzy. Swą popularność zawdzięcza powieściom obyczajowym, które cieszą się dużym uznaniem wśród żeńskiego grona czytelników. Zadebiutował w 1997 roku "Pamiętnikiem", który kilka lat później został przeniesiony na wielki ekran. Od tamtej pory filmowcy chętnie współpracują z pisarzem, ekranizując kolejne jego książki - "List w butelce", "Jesienną miłość", "Szczęściarza" i inne.

Z racji tego, iż "Pamiętnik" po raz pierwszy poznałam w ubiegłym roku, a i obszerną lekturą nie jest, postanowiłam sobie odświeżyć jego fabułę, w połowie słuchając audiobooka i przyjemnego głosu Henryka Drygalskiego, a w połowie czytając. Właściwie to nie wiem, czego spodziewałam się po ponownym zagłębieniu się w debiut literacki Sparksa, może tego, że tym razem spodoba mi się bardziej? Może za pierwszym podejściem pominęłam jakieś istotne, ciekawe i zachwycające fragmenty, słowa czy szczegóły? Żadna z tych rzeczy nie miała miejsca. I w dalszym ciągu nadziwić się nie mogę, iż ta powieść została okrzyknięta bestsellerem, dzięki któremu amerykański pisarz zyskał ogromną popularność na całym świecie. "Pamiętnik" to historia o miłości - najwyraźniej bardzo niezwykłej i wyjątkowej, choć zastanawiam się, czy aby na pewno. Bo owszem, coś w opisywanym w niej uczuciu jest. Coś, co potrafi porwać czytelnika i gdzieniegdzie wzruszyć. Ale na ogół jest ono tak wyidealizowane, że aż niewiarygodne i niekoniecznie realne. A o tym fakcie autor zapewnia odbiorcę od pierwszej do ostatniej strony, co, niestety, bardzo przytłacza.

Rzecz dzieje się pod koniec XX wieku, w pewnym domu opieki. Osiemdziesięcioletni mężczyzna, Duke, borykający się z niejedną dolegliwością i chorobą, codziennie od czterech lat znajduje czas na to, by spędzić go w towarzystwie kobiety cierpiącej na Alzheimera, czytając jej stary pamiętnik opisujący historię miłości dwojga młodych ludzi, Noaha i Allie, która narodziła się w latach trzydziestych. Uczucie, jakie tych dwoje połączyło, z całą pewnością było jedyne w swoim rodzaju, ale napotkało na swej drodze sporo przeszkód, które przy pomocy mniejszej lub większej woli i siły walki, stopniowo były pokonywane.

Do stylu pisarskiego Sparksa jestem już przyzwyczajona - prosty i przystępny, ale w przypadku "Pamiętnika" także niezwykle barwny, jeśli chodzi o opisy piękna miłości, przyrody i charakterów poszczególnych postaci. Są one zbyt dokładne i często się powtarzają. Praktycznie, gdyby tak je pominąć, niewiele by z tego utworu zostało. Dlatego uważam, że równie dobrze ta historia mogłaby przybrać formę opowiadania. Autor bowiem nie wybiega w niej dalej niż poza relacje panujące między Noahem i Allie, w wielkim skrócie przedstawiając okres wakacji, podczas których się oni poznali, i na trochę dłużej zatrzymując się na dwóch dniach ich ponownego spotkania po czternastu latach rozłąki. Całość wieńczą czasy współczesne i wydarzenia mające miejsce w domu opieki, które są jednym z najciekawszych elementów książki.

Przedstawiony w niej charakter miłości należy do takich, z którymi chyba większość zwyczajnych ludzi chciałaby w swym życiu mieć do czynienia. Piękna, szczera, wyjątkowo głęboka i szczęśliwa, trwająca aż po grób. Moim zdaniem jednak pasująca bardziej do świata marzeń aniżeli rzeczywistości, aczkolwiek nie twierdzę z całą pewnością, że taka miłość nie ma szans czy prawa zaistnieć. Rozpływanie się autora w zachwytach nad uczuciem kwitnącym między głównymi bohaterami, a także nad nimi samymi, przekształca "Pamiętnik" w utwór taki trochę bajkowy, a zarazem bardzo romantyczny, miejscami nawet zbyt ckliwy, do czego w dużej mierze przyczyniają się postaci Noaha i Allie. Czytelnik bowiem wielokrotnie może dowiedzieć się o tym, jak wspaniale zbudowany jest Noah, i jak piękna jest Allie. Najgorsze jednak w tym wszystkim są liczne powtórzenia dotyczące kwestii zmian, jakie zachodzą w bohaterach w ciągu kilkunastu lat, i wspomnień, jakie zachowują się w ich pamięci. Dla przykładu - według Allie wygląd jej ukochanego, którego widzi po bardzo długim czasie, na przemian zmienia się i nie zmienia wcale, a ona sama utwierdza się w przekonaniu, że zakochuje się w nim na nowo w kilku różnych sytuacjach towarzyszącym ich spotkaniom. Bywały takie chwile, kiedy to zastanawiałam się, czy to tylko wykreowani Noah i Allie są tak drażniąco niezdecydowani i niepewni, czy też sam Sparks.

Do minusów powieści zaliczyłabym również opis sceny erotycznej z udziałem głównych bohaterów - taki niespecjalnie interesujący i troszeczkę niesmaczny pod względem padającego w nim słownictwa, dzięki któremu, jak się domyślam, miał on przybrać formę niemalże poetycką, co jednak nie do końca spełniło to zadanie. Natomiast najbardziej skrzywiło moją twarz w wyrazie niedowierzania i odrzuciło mnie samo zakończenie "Pamiętnika", a dokładniej jego ostatnie zdanie, którego nie chciałabym tutaj przytaczać z oczywistych względów. Kompletnie nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Wyobraźnia pisarza zawiodła go nie tam, gdzie trzeba, czyniąc sam kres książki zupełnie niepasującym do charakteru całej jego reszty.

Zdecydowanie zatem wolę koniec filmowej adaptacji tej pozycji Sparksa. Zresztą, co tu się rozdrabniać - cały film jest o niebo lepszy od swego pierwowzoru. A na dodatek jest jednym z moich ulubionych filmów w ogóle. Pomimo kilku różnic między obiema formami, jakie rzucają się w oczy, można stwierdzić, że to doskonałe uzupełnienie powieści. Tak jak brakuje w niej szerszego rozwinięcia niektórych wątków, jak na przykład narodziny młodzieńczej miłości Noaha i Allie, charakterystyka rodziców dziewczyny czy godna podziwu postawa Duke'a, tak ekranizacja wszystko to dokładnie obrazuje, a rewelacyjne role Ryana Goslinga i Rachel McAdams czynią ją jeszcze piękniejszą i wzruszającą. Tak, na filmowej wersji "Pamiętnika" można wylać morze łez... Naprawdę rzadko zdarza się, że film, który powstał na podstawie książki, jest od niej lepszy. I to dużo lepszy.

Nicholas Sparks wykonał przyzwoitą pracę, jak na swój debiut, ale to, co chciał przekazać czytelnikowi, równie dobrze mógł umieścić w opowiadaniu albo nawet scenariuszu. Ale może to właśnie ze względu na prostotę "Pamiętnika" twórcy filmowi szybko, o ile dobrze kojarzę z autobiografii pisarza, się nim zainteresowali i potem jego kariera rozwinęła się w zawrotnym tempie? Cieszę się jednak, że z biegiem czasu autor udoskonalił swój warsztat, bo gdyby wszystkie jego utwory ubrane zostały w taki klimat, jaki panował w "Pamiętniku", oszalałabym ze znużenia. Albo po prostu zrezygnowałabym z dalszego poznawania jego twórczości. To opowieść, którą z wypiekami na twarzy i wielkim zachwytem przeczytają miłośnicy romantycznych historii, marzyciele, osoby łatwo się wzruszające i nieszczęśliwie zakochane. Nie polecam jej natomiast tym, którzy twardo stąpają po ziemi i gardzą przesłodzonymi romansami, choć myślę, że tak naprawdę każdy czytelnik jest w stanie znaleźć w tej książce choć niewielką cząsteczkę czegoś, co go zauroczy, co przypadnie mu do gustu, bo zła "do szpiku kości" to ona na pewno nie jest.

sobota, 27 października 2012

"Pies Baskerville'ów" - Arthur Conan Doyle

Wydawnictwo: Rytm, 2010.
Liczba stron: 216.
Wydawnictwo: Aleksandria, 2006.
Czas trwania: 6h 21min 29s.
Lektor: Jakub Sender.
Rozpoczęcie lektury: 24.10.2012.
Zakończenie lektury: 26.10.2012.
Moja ocena: 6/10.

Sir Arthur Ignatius Conan Doyle był szkockim pisarzem żyjącym w latach 1859-1930. Jego dzieciństwo nie należało do łatwych. Ukończył studia medyczne w Edynburgu i do 1890 roku prowadził praktykę lekarską. Później zajął się tylko i wyłącznie pisarstwem. Dziś jest uważany za ojca współczesnego kryminału i czołowego przedstawiciela nurtu powieści detektywistycznej. To właśnie on stworzył jedną z najbardziej znanych na świecie postaci literackich, a mianowicie Sherlocka Holmesa. O przygodach tego detektywa rozpisywał się w pięćdziesięciu sześciu opowiadaniach i czterech powieściach: "Studium w szkarłacie", "Znak czterech", "Pies Baskerville'ów" oraz "Dolina trwogi".

Ostatnimi czasy coraz częściej zastanawiałam się, czy kiedykolwiek uda mi się sięgnąć po którąś z książek Conan Doyle'a - mnie, miłośniczce kryminałów! Aż wstyd nie znać kultowej postaci Sherlocka Holmesa, prawda? Gdy w moje ręce wpadł "Pies Baskerville'ów", wreszcie mogłam nadrobić małą cząsteczkę zaległości, na dwie noce przenosząc się na ulice wiktoriańskiego Londynu i ponure trzęsawiska hrabstwa Devon, gdzie toczyła się mroczna i pełna tajemnic akcja. Utwór ten pochodzi z 1902 roku, doczekał się już kilku ekranizacji, a według francuskiego dziennika "Le Monde" znajduje się na liście 100 książek XX wieku.

Sherlock Holmes, genialny detektyw, oraz jego przyjaciel i powiernik, doktor John H. Watson, na prośbę pewnego lekarza, Jakuba Mortimera, przyglądają się bliżej niesłychanie intrygującej sprawie kryminalnej, wręcz szeroko zakrojonej, bo sięgającej bardzo odległych czasów i legendy z nimi związanej, dotyczącej owianej sekretami rodziny Baskerville'ów. Przedostatni jej potomek, sir Karol, zmarł na zawał serca, lecz w niecodziennych okolicznościach. W Devonshire, gdzie mieści się siedziba rodu Baskerville'ów, ogromny zamek, krąży legenda mówiąca o istnieniu w okolicy strasznego psa-potwora, który ze względu na tragiczne wydarzenia sprzed wielu lat, nawiedza kolejnych członków rodu, jest pewnego rodzaju klątwą. To właśnie ów pies stał się podobno przyczyną śmierci sir Karola, a teraz, gdy ostatni potomek Baskerville'ów, sir Henryk, ma odziedziczyć zamek, wszyscy są przekonani, że i jemu grozi niebezpieczeństwo. Ale o jakim niebezpieczeństwie można tu mówić? O zjawiskach nadprzyrodzonych czy działaniach człowieka z krwi i kości? Jedno jest pewne, w otoczonym zgubnymi moczarami Devonshire nie dzieje się najlepiej, gdyż w powietrzu cały czas wisi jakaś pajęczyna przerażenia, a okoliczni mieszkańcy skrywają w sobie wiele sekretów. Przekonuje się o tym sam doktor Watson, który na prośbę Holmesa przyjeżdża do zamku wraz z sir Henrykiem, by zapewnić mu bezpieczeństwo, a przy okazji postarać się rozwikłać zagadkę, która spędza wszystkim sen z powiek niemalże każdej nocy.

Cóż mogę napisać o charakterze języka Conan Doyle'a? Z całą pewnością to, iż jest całkiem przyjemny w odbiorze i nieskomplikowany. W tekście można odnaleźć trochę zwrotów i form wyrazów dziś już nieużywanych, ale nie przeszkadzają one w lekturze powieści. Autor dużą uwagę przywiązywał tutaj do opisów wyglądu postaci i przytaczanych miejsc, dokładnie też naświetlił postępy śledztwa w Devonshire za pomocą wyczerpujących dialogów, opowieści i raportów zarówno Holmesa, jak i jego przyjaciela.

Wszystko bowiem było przez bohaterów skrupulatnie analizowane i poważnie planowane. Odniosłam wrażenie, że mężczyźni prowadzący dochodzenie tryskali zbyt skromną energią i w ich działaniach brakowało spontaniczności. Sama sprawa dziwnych zgonów i przerażającego zwierzęcia również nie powaliła mnie na kolana. Ale czego mogłam spodziewać się po książce napisanej na początku XX wieku? Historii podobnej do tych, jakie powstają w czasach obecnych? Oczywiście, że nie. Sięgając po "Psa Baskerville'ów", liczyłam przede wszystkim na przyzwoitą pod względem sensu i dość dobrą powieść. I taka też się ona okazała. Co chyba najbardziej rzuciło mi się w oczy, to jej klimat. Mroczny, momentami przerażający niczym z horroru, owiany melancholią spowodowaną jesienną niepogodą i oczywiście pozbawiony wszelkiej nowoczesności, do której współczesny czytelnik jest tak bardzo przyzwyczajony. Była intryga, mnóstwo podejrzanych o niecne uczynki, zatem tu i ówdzie i wzrost napięcia dał się we znaki.

Natomiast co do samych bohaterów - tych pierwszoplanowych, rzecz jasna - muszę przyznać, że nie udało mi się "zaprzyjaźnić" z tym jakże słynnym Sherlockiem Holmesem, który okazał się niezwykle mądrym i inteligentnym, owszem, ale nieco zarozumiałym, lubiącym dominować nad innymi - także swoim powiernikiem - detektywem. Zupełnie co innego mogę napisać o Johnie Watsonie, który stanowił małe przeciwieństwo Holmesa - z całą pewnością był uczynny, skrupulatny i inteligentny, ale czasami domyślenie się czegoś przychodziło mu trochę zbyt wolno, co jednak dodawało mu swoistego uroku. Wydawał się sympatyczny i bardziej towarzyski i otwarty aniżeli jego idol, detektyw. Stąd też to właśnie postać Watsona odebrałam dużo lepiej.

Na koniec jeszcze parę słów na temat audiobooka, z którego raz po raz korzystałam, czytając "Psa Baskerville'ów". Było to moje niekompletne wprawdzie, ale pierwsze spotkanie z tą formą książki, a doszło do niego z powodu czystej ciekawości, a przy tym możliwości połączenia słuchania utworu z wykonywaniem przeze mnie prac rysunkowych. Miałam okazję dopuścić do swych uszu głos Jakuba Sendera, który na początku wydał mi się niezbyt profesjonalny, przeszkadzała mi w nim bowiem jakby usilna swoboda w czytaniu i liczne pomruki rozpoczynające lub kończące zdania, ale po jakimś czasie do niego przywykłam. Na największy plus zasługuje fakt, iż Sender czyta bardzo wyraźnie. W dalszym ciągu nie jestem stuprocentowo przekonana do audiobooków, ale myślę, że w przyszłości będę je miała na uwadze, bo, nie da się ukryć, są bardzo pożyteczne w przypadkach, gdy mamy do wykonania jakąś pracę i jednocześnie ochotę na przeczytanie książki.

"Pies Baskerville'ów" jest utworem, do którego trzeba podejść z dużym dystansem i nastawieniem na wkroczenie do zupełnie innej epoki. To niewymagający, wcale skomplikowany, ale interesujący kryminał detektywistyczny, należący do klasyki gatunku. I o tym fakcie, sięgając po tę powieść, nie można zapomnieć. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż jestem wręcz "przesiąknięta" współczesnymi kryminałami i thrillerami, i z tego też powodu zapewne Sherlock Holmes zachwycił mnie ze słabo widocznym skutkiem. Nie zmienia to jednak faktu, że zagłębiając się w jego przygody, bawiłam się całkiem przyjemnie. Cieszę się, że w końcu udało mi się dotrzeć do twórczości Arthura Conan Doyle'a. Myślę, że gdy nadarzy się okazja, dam szansę jego innym utworom, by uzyskać nieco wyraźniejszy obraz detektywa Holmesa i, być może, nawet go polubić.

środa, 24 października 2012

"Kamyk" - Joanna Jodełka

Wydawnictwo: Świat Książki, 2012.
Liczba stron: 256.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 19.10.2012.
Zakończenie lektury: 19.10.2012.
Moja ocena: 6/10.

Joanna Jodełka jest absolwentką historii sztuki na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zadebiutowała powieścią "Polichromia", za którą otrzymała Nagrodę Wielkiego Kalibru dla najlepszego kryminału 2009 roku. Dwa lata później wydała "Grzechotkę". Uzyskała stypendium literackie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a także stypendium Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej. Lubi tworzyć nie tylko książki, ale i wiersze oraz piosenki. Aktualnie pisze kolejną powieść kryminalną i fantasy.

"Kamyk" to najnowszy utwór tej autorki. Do sięgnięcia po niego skłoniły mnie zewsząd zachęcające opinie na temat kunsztu literackiego Jodełki, wyśmienita kolorystycznie, a zarazem jakby mroczna okładka, a także sam opis fabuły, z którego wynika, iż została ona osadzona w realiach współczesnego Poznania, a więc miasta mi bliskiego. To thriller toczący się na dwóch płaszczyznach - kryminalnej, związanej z morderstwem i nieznanym sprawcą, oraz społeczno-obyczajowej, krążącej wokół stosunków międzyludzkich i problemu niepełnosprawności. Obie te płaszczyzny przeplatają się ze sobą, tworząc raz zgrabną i całkiem przyjemną w odbiorze, a raz nie do końca przemyślaną całość.

Na jednej z poznańskich ulic zostaje zastrzelony Dąbski, prezes dobrze prosperującej firmy. Ranna natomiast zostaje jego pracownica, Ewa Kochanowska, z kolei jej niespełna dwunastoletnia córka, Kamila, zwana Kamykiem, jest jedynym świadkiem przestępstwa, który uchodzi z życiem, mimo iż stanął twarzą w twarz z mordercą. Dlaczego sprawy przybrały taki, a nie inny obrót? A dlatego, iż dziewczynka jest niewidoma. Ale czy z tego powodu można uznać ją za niekompetentnego i nieszkodliwego świadka? Niezupełnie. Kamila okazuje się bardzo odważną, mądrą i sprytną osóbką, o czym ma okazję przekonać się niejaki Daniel Koch, który przez to, iż wdał się w romans z matką dziewczynki dzień, a może raczej noc, przed strzelaniną, zostaje wplątany nie tylko w śledztwo, ale i opiekę nad niesfornym Kamykiem...

Pomijając prolog, epilog i rozdział zatytułowany "Dwa tygodnie później", akcja książki Jodełki toczy się w ciągu zaledwie czterech, ale jakże intensywnych i obfitych w niecodzienne wydarzenia, dni. Całość pisarka przedstawiła, posługując się trzecią osobą, ukazując poszczególne wątki na przemian z perspektywy różnych bohaterów, począwszy do tytułowego Kamyka, przez Kocha, członków rodziny zamordowanego, jego pracowników, aż po policję i prokuraturę. Z obszarów Poznania, jakie pojawiają się w powieści, można wymienić między innymi: Stary Rynek i jego okolice, osiedle Wichrowe Wzgórze, ulicę Limanowską, Rycerską oraz podpoznańską wieś, Chyby. Praktycznie chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się przeczytać utwór, którego wydarzenia zostały ulokowane w miejscach znanych mi dość dobrze, w każdym bądź razie dużo lepiej aniżeli jeśli wziąć pod uwagę na przykład Warszawę, a wynika to po prostu z tego, iż mieszkam niedaleko Poznania i od czasu do czasu w nim bywam. Zagłębiając się w lekturze "Kamyku", miałam więc okazję prześledzić jego akcję dużo "wyraźniej", choć momentami nachodziła mnie ochota na znalezienie się na poznańskich ulicach, by sprawdzić, porównać to i owo, przekonać się, do jakiego stopnia autorka dała się ponieść wodzom wyobraźni, a ile miejsca poświęciła prawdzie i rzeczywistości.

A teraz kilka słów na temat fabuły powieści. Pomysł na morderstwo z niewidomym świadkiem bardzo dobry, przyciągający uwagę czytelnika, ale jego wątek pognał w nieco innym, niż kryminalnym, kierunku. Jodełka z postaci jedenastoletniej bądź dwunastoletniej - ta rozbieżność odnośnie wieku trochę rzucała się w oczy - Kamili uczyniła osobę przyzwoicie radzącą sobie z trudnościami życia codziennego, wynikającymi z jej niepełnosprawności, a przy tym superbohaterkę, której trochę zbyt łatwo przychodziło obcowanie z niebezpieczeństwem, w jakim znalazła się z powodu strzelaniny. Nie podobał mi się fakt, iż Kamyk był okropnie rozwrzeszczaną i pyskatą dziewczynką - zupełnie inaczej wyobrażałam sobie tę bohaterkę. Nie oznacza to jednak, iż nie posiadała ona pozytywnych cech charakteru i nie zmienia faktu, że fragmenty powieści z jej udziałem czytałam najchętniej.

A jeśli dodać do tego postać Daniela Kocha, to już w ogóle cud, miód. Przymknęłam wprawdzie oko na pozostawienie Kamili pod opieką obcego jej mężczyzny tylko dlatego, iż pomoc domowa leżącej w szpitalu Ewy Kochanowskiej, pani Helenka, stwierdziła, że to odpowiedni i pasujący do rodziny dziewczynki facet. Najpiękniejsze w tym wszystkim bowiem były relacje panujące między Kochem a małą, które ulegały diametralnym przeobrażeniom wraz z każdą kolejną stroną utworu. Czasami tylko irytowało mnie zachowanie Daniela, który nie bardzo wiedział, co z sobą począć, wykazywał się nieodpowiedzialnością, postępował niewłaściwie, by potem tego żałować, ale na ogół to właśnie on i Kamyk najbardziej umilali mi lekturę kryminału Jodełki.

A skoro jestem już przy kryminale - jak już wspomniałam wcześniej, nie jest tak, że "Kamyk" to kryminał w najczystszej postaci, przynajmniej moim skromnym zdaniem. Moje stwierdzenie wynika z faktu, iż sensacyjną akcję przyćmiły tutaj wątki obyczajowe. Kwestia morderstwa prezesa Dąbskiego okazała się dla mnie za mało ciekawa. Taka trochę chaotyczna i nie do końca dopracowana, zwłaszcza jeśli chodzi o budowę charakterów, historii i działalności poszczególnych bohaterów mających związek z przestępstwem i dochodzeniem jego dotyczącym. Myślę, że gdyby spróbować naprawić, załagodzić ten minus, książka mogłaby być nieco obszerniejsza, a przy tym bardziej zagadkowa, tajemnicza i interesująca.

Nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś więcej po "Kamyku". Jakiejś bomby w tym polskim światku literatury kryminalnej, w końcu wcześniejsze powieści Joanny Jodełki zostały docenione, a ona sama nagrodzona. Na ogół jednak uważam ten utwór za całkiem udany, a już na pewno z przewagą pozytywów nad negatywami. Nie jest on długi, nie nudzi, gdyż ciągle coś się w nim dzieje, więc jego lektura zabierze czytelnikowi nie więcej niż trzy, cztery godziny. Ponadto zawiera bardzo przyjemne zakończenie, muszę dodać. Jeśli nadarzy się okazja, chętnie zapoznam się z innymi książkami Jodełki, wówczas być może bardziej przekonam się do jej twórczości, a także do polskich kryminałów i twórczości, do których w dalszym ciągu nie mam stuprocentowego "zaufania".

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Świat Książki.

niedziela, 21 października 2012

"Śmierć na Manhattanie" - Jeffery Deaver

Wydawnictwo: C&T, 2010.
Liczba stron: 240.
Rozpoczęcie lektury: 17.10.2012.
Zakończenie lektury: 18.10.2012.
Moja ocena: 5/10.

Jeffery Deaver to wielokrotnie nagradzany amerykański autor thrillerów psychologicznych. Z wykształcenia dziennikarz i prawnik, od 1990 roku całkowicie poświęcił się pisarstwu. Do tej pory napisał około trzydziestu powieści, z czego trzy doczekały się adaptacji filmowych. Światową sławę przyniósł mu "Kolekcjoner kości".

"Śmierć na Manhattanie" to pierwsza część trylogii o sensacyjnych perypetiach Rune, dwudziestolatki o urodzie Audrey Hepburn, nieco roztargnionej, której wszędzie pełno. Jest to także jeden z pierwszych utworów Deavera, pochodzący z 1988 roku, a właśnie w tym okresie pisarz rozpoczął swoją karierę literacką. Zabierając się więc za lekturę tej niewielkiej objętościowo powieści, postanowiłam, że przymknę oko na jej niedoskonałości, a tych można wypatrzyć rzeczywiście sporo. Ale mając za sobą jedną z nowszych książek autora, "Przydrożne krzyże", mogę śmiało stwierdzić, że jest on znakomitym przykładem twórcy, którego poziom pisarstwa nie stoi w miejscu, lecz ulega zmianie i to zdecydowanie na lepsze.

Rune to młoda kobieta, która nie potrafi zagrzać konkretnego miejsca na dłużej. Ciągle się przeprowadza, zmienia pracę i żyje w innym świecie, nadużywając swej wyobraźni i przenosząc się do krainy bajek, które tak bardzo lubi. Na chwilę obecną pracuje w wypożyczalni kaset video, nie zawsze jednak wywiązując się ze swoich obowiązków. Pewnego dnia, na polecenie przełożonego, musi udać się do jednego ze stałych klientów wypożyczalni, mającego już swoje lata pana Kelly'ego, po odbiór kasety. Po dotarciu do miejsca zamieszkania mężczyzny, Rune niemalże staje się świadkiem morderstwa dokonanego właśnie na jej starym znajomym. Sprawców nie udaje się namierzyć, a policja nie traktuje tego przestępstwa priorytetowo. Rune postanawia więc wziąć sprawy w swoje ręce, tym bardziej, że nie daje jej spokoju pewien fakt - pan Kelly w ciągu ostatniego miesiąca wypożyczył kilkanaście razy ten sam film, "Śmierć na Manhattanie". Może nie byłoby w tym dziwnego, gdyby nie to, że ów film został nakręcony na podstawie prawdziwych wydarzeń, które miały miejsce w latach czterdziestych. Ukradziono wtedy milion dolarów, a ukrytego łupu nigdy nie odnaleziono. Dlaczego pan Kelly tak często przypominał sobie historię tego napadu? Czy był z nim w jakiś sposób powiązany i dlatego został zamordowany?

Deaver w "Śmierci na Manhattanie" nie grzeszy zaskakującym stylem pisarskim i wprowadzaniem trzymających w napięciu elementów fabuły. Wszelkie zasługujące na uwagę zwroty akcji są dość liczne, ale i banalne. Sama fabuła sprawia wrażenie kiepsko rozbudowanej pod tym względem, iż wszystko jest jakby wyłożone na tacy. Autor nie poświęca zbyt dużo miejsca poszczególnym bohaterom i ich historiom, akcja toczy się szybko i nie ma czasu na zastanawianie się nad czymkolwiek. W tekście można znaleźć mnóstwo niedopracowanych opisów przebiegu zdarzeń, przez co powieść staje się mało wiarygodna. Dla przykładu, bohaterowie - nawet czarne charaktery - łatwo wdają się w dyskusje i pogawędki z przyszłymi ofiarami, zwierzając się ze swych działań, co zapewne ma na celu wyjaśnienie czytelnikowi, co, jak i dlaczego. Niby zawodowi zabójcy, ale jak przyjdzie co do czego, to wykazują się rażącą w oczy bezmyślnością, pozwalając niedostatecznie uwięzionej Rune po prostu uciec.

Jak na swoje gabaryty, książka, nie da się ukryć, jest nieźle zakręcona. Podobnie zresztą jak głównie bohaterka, która jakoś tak nie do końca, moim zdaniem, wpasowała się w sensacyjny klimat. Odniosłam wrażenie, że swoim roztargnieniem, roztrzepaniem i beztroskim podejściem do życia, uczyniła "Śmierć na Manhattanie" niezbyt poważnym utworem. Jej dziwaczna wyobraźnia i podejście do związków z mężczyznami niejednokrotnie działały mi na nerwy. Ponadto, jak na moje oko, Rune została wyposażona w przesadnie wyeksponowany zmysł detektywistyczny - jej wszelkie domysły i nie zawsze rozważne postępowanie zbyt łatwo i szybko przychodziły i równie łatwo unikała ona niebezpieczeństwa.

Spodobał mi się natomiast wątek, niezbyt wyszukany wprawdzie, napadu na bank sprzed lat i próby odnalezienia skradzionego miliona dolarów. Tak naprawdę, do samego końca powieści czytelnik nie wie, ile w tej całej historii jest prawdy, a ile fikcji, przez co ciekawość nie opuszcza jego umysłu. Poza tym całkiem fajnie było w trakcie czytania tej pozycji Deavera znaleźć się w klimatycznych latach osiemdziesiątych, choć myślałam, że będą one dużo wyraźniej zaakcentowane, nie tylko poprzez popularność, jaką cieszyły się w tamtych czasach kasety video i ich wypożyczalnie.

"Śmierć na Manhattanie" z całą pewnością nie należy do wybitnej literatury kryminalnej, ale też nie jest najgorsza. Jej największym plusem bez wątpienia jest sam pomysł na fabułę, który mógł zostać dużo lepiej i obszerniej opracowany, i szybkie tempo akcji, przez co powieść czyta się wręcz ekspresowo. Nudzić się nie można, ale za to kłują w oczy wymienione już wcześniej niedoskonałości, poprzez które bardzo wymagający i wnikliwy czytelnik może zwyczajnie rzucić tę książkę w kąt, nie docierając nawet do jej połowy. Czy kiedykolwiek sięgnę po pozostałe części trylogii Rune? Być może. Za to na pewno przyjrzę się bliżej pozostałym i nowszym utworom Jeffery'ego Deavera, bo jestem świadoma tego, iż jest on naprawdę świetnym twórcą thrillerów.

Książka przeczytana w ramach październikowej edycji Wyzwania Rocznikowego.

czwartek, 18 października 2012

"Nic nie trwa wiecznie" - Maureen Lee

Wydawnictwo: Świat Książki, 2012.
Liczba stron: 368.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 15.10.2012.
Zakończenie lektury: 16.10.2012.
Moja ocena: 8/10.

Maureen Lee to angielska pisarka urodzona w czasach II wojny światowej. Swoje szkolne i młodzieńcze lata wiązała przede wszystkim z kinem i teatrem. Po wyjściu za mąż zaczęła pisać, głównie opowiadania. Ze względu na trójkę dzieci na dobre poświęciła się pisarstwu dopiero w 1990 roku. Jest autorką ponad dwudziestu powieści obyczajowych, często poruszających tematykę wojenną, rodzinną i dziecięcą.

"Nic nie trwa wiecznie" to powieść nieco inna od dotychczas przeze mnie poznanych tej autorki, jeśli wziąć pod uwagę czasy, w jakich rozgrywa się jej akcja. Lee tym razem porzuca realia wojenne na rzecz współczesności, a dokładnie lat 1999-2006, z czego rok 2006 to ten, w którym została osadzona główna treść fabuły. To pełna ciepła, radości, ale i smutków historia kilku kobiet, których pogmatwane losy wylądowały na tej samej drodze. Drodze do miłości, przyjaźni i szczęścia. Życie ludzkie może i nie jest wieczne, ale od czasu do czasu warto się nad jego istotą zastanowić i pomyśleć, co zrobić, by żyć lepiej. Radosne chwile, uśmiechy mijają, by ustąpić miejsca smutkom i nieszczęściom, ale przecież nie na zawsze. Pisarka uświadamia nam, że aby ponownie osiągnąć stan błogości, lekkości i przyjemności, trzeba umieć o niego zawalczyć, choć odrobinę zmieniając swój styl życia, podejmując jakieś nowe wyzwanie czy po prostu zrobić coś tylko i wyłącznie dla siebie.

W starej willi z ogrodem o nazwie "Kasztany" spotykają się cztery nieznane sobie i skrajnie różnie pod względem osobowości i życiowego bagażu doświadczeń kobiety. Brodie, właścicielka domu, postanawia zamieszkać w nim, by przemyśleć sprawę rozpadającego się małżeństwa i kłopotów z dorosłymi już dziećmi. Wynajmuje przy okazji pokoje: Dianie, młodej dziewczynie, która pod wieloletnią nieobecność rodziców wychowała trójkę młodszych braci, Vanessie, borykającej się z ogromną nadwagą nieszczęśliwej trzydziestolatce, porzuconej przed kilkoma miesiącami przez narzeczonego w dniu ślubu, oraz piętnastoletniej Rachel, nieletniej matce ukrywającej się przed ludźmi pragnącymi odebrać jej malutką córeczkę. Wraz z nadejściem lata między kobietami rodzi się szczególna więź, prawdziwa przyjaźń, a co za tym idzie, każda z nich staje się zupełnie inną osobą niż była przed przybyciem do "Kasztanów".

Z każdą kolejną książką Lee oczarowuje mnie coraz bardziej. I nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie jej pomysłów na fabuły powieści, które są urzekające i takie... życiowe, ale też sposób, w jaki te pomysły realizuje, ukazuje. Ten niezwykle przystępny i lekki język, ta umiejętność wyrażania uczuć i kreowania wyrazistych i interesujących postaci... "Nic nie trwa wiecznie" to utwór, do którego chciałoby się wejść całym sobą. Czytając go, miałam ogromną ochotę znaleźć się w tych cudownych "Kasztanach" i razem z bohaterkami dzielić smutki i radości, podziwiać piękny ogród i malować w nim obrazy razem z Vanessą. Willa z tej powieści to pewnego rodzaju oaza spokoju i punkt odnowy psychicznej. Myślę, że w głębi duszy każdy z nas marzy o znalezieniu się w takim miejscu choć na krótką chwilę. Miejscu, w którym można odetchnąć od codzienności i spojrzeć na otaczający świat trzeźwiejszym okiem. Poczuć się jak w raju albo po prostu zastanowić się nad rozwiązaniem nękających nas problemów, zapomnieć o tym czy tamtym, zmienić się. I dla każdego z nas to miejsce wygląda inaczej, w zależności od charakteru i pragnień, oczywiście. W mojej wyobraźni taką idyllę stanowi właśnie dom z ogrodem, coś na wzór książkowych "Kasztanów", koniecznie w ciepłej, otoczonej bujną roślinnością i sympatycznymi ludźmi porze roku.

Niektóre elementy prawie rocznego pobytu Brodie, Diany, Vanessy i Rachel w willi rzeczywiście przypominają wręcz sielankę - regularne wspólne posiłki pełne wymyślnych pyszności, mnóstwo (!) pogawędek przy herbacie, a co najlepsze, urocze wieczory filmowe z przebierankami, ale jeśli tak spojrzeć na ich życie pod innym kątem, okazuje się, że jego zdecydowana większość skupia się na obcowaniu z rozmaitymi, ale nie błahymi problemami. Są to przede wszystkim problemy natury rodzinnej, wynikające albo z małżeńskich sprzeczek, albo opuszczenia bliskich, albo miłości rodzicielskiej. Każda z kobiet musi raz jeszcze dojrzeć do miłości, w ten sposób zamykając nieudany etap swojego życia. Rezultaty ich starań są, może nie zawsze rewelacyjne i sprawiedliwe, ale warte wysiłku, czasem nawet bardzo zaskakujące.

Kreacje poszczególnych postaci, zwłaszcza kobiecych, są fantastyczne. Autorka zaimponowała mi wielobarwnością ich osobowości, dzięki której na pewno wiele czytelniczek odnajdzie wśród nich jakąś cząstkę siebie - tak też było i ze mną. Praktycznie tylko do do jednej z bohaterek, a mianowicie Brodie, nie przekonałam się tak w ostateczności ze względu na jej końcowe rozterki miłosno-małżeńskie, których oczywiście tutaj zdradzać nie będę. Uprzedzam natomiast, że nie należy dosłownie traktować okładkowego opisu powieści "Nic nie trwa wiecznie" mówiącego o tragedii, która odmieni losy Brodie i jej przyjaciółek. Spodziewałam się bowiem, iż ta tragedia będzie nastąpi bliżej początku utworu, ewentualnie gdzieś pośrodku, a tak naprawdę została umieszczona na jego końcu. Samo zakończenie - wątek z różą - wzruszyło mnie do głębi, uwalniając chyba wszystkie emocje, jakie nagromadziły się we mnie w czasie lektury tej książki.

Maureen Lee przeniosła mnie na dwie noce do całkiem innego świata. Dzięki historii opisanej w powieści "Nic nie trwa wiecznie" uświadomiłam sobie, z jakimi problemami może zetknąć się przeciętny człowiek, i że zawsze jest jakiś cień nadziei na to, by je zlikwidować albo chociaż zmniejszyć ich siłę oddziaływania na naszą psychikę. Autorka nawet do poważnych spraw potrafi podejść z dystansem, humorem i ogromem ciepła, roztaczając wokół nich optymistyczną aurę pozbawioną uciążliwego napięcia. Cieszę się, że dała się ona poznać od nieco innej strony i nie ukrywam, że liczę na więcej tego typu książek. A może kiedyś doczekam się kontynuacji losów bohaterek z "Kasztanów"? Polecam gorąco miłośniczkom literatury obyczajowej traktującej o przyjaźni. To naprawdę wdzięczny temat, a i utwór bardzo uroczy.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Świat Książki.

środa, 17 października 2012

"Ulubione rzeczy" - S.J. Bolton

Wydawnictwo: Amber, 2012.
Liczba stron: 416.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 13.10.2012.
Zakończenie lektury: 14.10.2012.
Moja ocena: 8/10.

S.J. (Sharon) Bolton to pochodząca z małego miasteczka Chiltern Hills w hrabstwie Oxfordshire powieściopisarka specjalizująca się w thrillerach. Jest autorką pięciu książek, z których jedna, "Awakening", zdobyła w 2010 roku nagrodę Mary Higgins Clark. Do tej pory w Polsce ukazała się tylko jedna jej pozycja, "Now You See Me", czyli "Ulubione rzeczy". To z całą pewnością thriller jedyny z swoim rodzaju, z zakręconą, ale nie przesadnie zagmatwaną i pozbawioną sensu fabułą, w którym nic nie jest pewne od pierwszej do ostatniej strony. Tytułowe ulubione rzeczy nawiązują do piosenki wykonywanej przez Julie Andrews w filmie "Dźwięki muzyki". Ta piosenka z kolei ma duże znaczenie dla głównej bohaterki książki, a co za tym idzie, wiąże się z przykrymi i wstrząsającymi wydarzeniami w niej przedstawionymi. To opowieść o okrutnych morderstwach, próbach zapomnienia o przeszłości i szukaniu swego miejsca w świecie. Nawet kosztem innych.

Lacey Flint to atrakcyjna policjantka przed trzydziestką. Sprawy, jakie prowadziła bądź prowadzi, są dość błahe, przynajmniej w porównaniu do seryjnych zabójstw, w które nagle zostaje niejako wplątana. Na parkingu bowiem pewnego dnia osuwa się na jej samochód mocno poraniona nieznana kobieta, która umiera na jej rękach tuż przed przyjazdem karetki. Lacey zostaje wciągnięta do śledztwa w charakterze świadka, ale szybko okazuje się, że jeden z inspektorów, Mark Joesbury, jest wobec niej podejrzliwy i nieufny. Sprawy przyjmują jeszcze bardziej nieoczekiwany obrót, kiedy dochodzi do kolejnych morderstw dokonanych na kobietach, a na domiar złego zaczynają one przypominać Flint wydarzenia sprzed ponad stu lat, za które odpowiedzialny był słynny rzeźnik wiktoriańskiego Londynu, Kuba Rozpruwacz. Dzięki swej długoletniej fascynacji seryjnymi mordercami, Lacey wchodzi do dochodzenia wielkimi krokami coraz głębiej, tym bardziej, że współczesny psychopata z jakiegoś powodu zaczął się nią interesować. Ale jak wybrnąć z tej sytuacji, jeśli zabójca robi wszystko, by winę zrzucić właśnie na nią? Kim właściwie jest ta pełna sekretów policjantka, skoro zasłużyła sobie na taki, a nie inny los? Jedno jest pewne - nic nie jest takie, jak się wydaje. I do końca śledztwa bardo daleko.

Choć Bolton operuje nieskomplikowanym i plastycznym językiem, nie oszczędzając słów na nawet najbardziej drastyczne sceny tragicznych śmierci kilku kobiet, jej książka nie od samego początku mnie porwała. Akcja, pełna napięcia i zagadek dotyczących bohaterów i działań mordercy, na dobre rozwinęła się dopiero wraz z drugim zabójstwem dokonanym przez naśladowcę Kuby Rozpruwacza. Wówczas w moim umyśle stopniowo zaczęła wzrastać liczba pytań i podejrzeń, które nie opuszczały go przez długi czas. Autorka bowiem ma dar tworzenia nieprzewidywalnych historii i odwracania uwagi czytelnika nadmiarem informacji i faktów, przez co ostatecznie nie jest on w stanie odnaleźć w tym wszystkim prawidłowego przebiegu fabuły przed jej końcem. "Ulubione rzeczy" to taki kryminał, w którym nie wiadomo, co stanowi prawdę, a co kłamstwa. Kto mówi prawdę, a kto kłamie. Kto jest sprytny, a kto jeszcze sprytniejszy.

Książka składa się z pięciu części odpowiadających wydarzeniom współczesnym i w pewnym stopniu nawiązujących do tych z roku 1888. Będąc już przy omawianiu budowy utworu, nie mogę nie wspomnieć o jego rewelacyjnym wydaniu. Wydawnictwo Amber bowiem bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie oprawą graficzną powieści nie tylko tą z zewnątrz, czyli mrożącą krew w żyłach okładką, ale i wewnątrz - przejrzystym tekstem bez rzucających się w oczy błędów oraz zgrabnym wyszczególnieniem nagłówków i rozdziałów. Na samym końcu książki, oprócz podziękowań pisarki, można znaleźć kilka jej ulubionych teorii, jakie kiedykolwiek powstały na temat Kuby Rozpruwacza.

Tak, Kuba Rozpruwacz. Czy wiecie, że być może nie był mężczyzną, lecz... kobietą zwaną przez dociekliwych Kaśką Rozpruwaczką? Jego postać po części przyczyniła się do tego, że utwór "Ulubione rzeczy" jest niezwykle ciekawy i intrygujący. Ale do łagodnych nie należy; wręcz przeciwnie, zieje ogniem niewyobrażalnej brutalności i okrucieństwa, jakie nie mieści się w głowie. Czy taki człowiek jak on zasługuje sobie na to, by o nim mówić i pisać? A co gorsze, naśladować? Niestety świat jest tak skonstruowany, że jest w nim miejsce dla takich ludzi. Psychopatów, socjopatów, ludzi szalonych, dla których nie ma żadnego usprawiedliwienia, ludzi zagubionych, którzy za wszelką cenę pragną uciec od przeszłości lub też ją zachować, odtworzyć, przeistaczając się w ten sposób w ludzi zdesperowanych i nieobliczalnych. Bolton doskonale wie, jak wykreować tego typu postaci. Osobowości, jakie wyszły spod jej pióra, z całą pewnością są oryginalne, mroczne i zaskakujące. Tak naprawdę nie wiadomo, czego się spodziewać po niemal każdym z bohaterów powieści. Wokół nich, a także w nich samych roi się od nie zawsze przyjemnych tajemnic. Myślę, że istotą świetności "Ulubionych rzeczy" jest właśnie solidność, wyrazistość i różnorodność ich bohaterów. Co nie znaczy jednak, że pozostałe elementy, które składają się na dobrą książkę, zawiodły. Jest napięcie, groza i płynność charakteryzujące się dużym stopniem wciągnięcia czytelnika. Utwór jest po prostu zgrabnie skonstruowany, a co za tym idzie, sensowny i, jakby było mało jego pozytywnych cech, daleki od schematyczności, jaką może się "poszczycić" wiele dotychczas wydanych kryminałów.

"Ulubione rzeczy" S.J. Bolton to świetny okaz gatunku, po który warto sięgnąć. To opowieść nie tylko o seryjnych mordercach, ale i doskonały thriller psychologiczny, który może nieźle namącić w głowie czytelnika. To pozycja dla miłośników kryminałów, nawet tych najbardziej wymagających. I o mocnych nerwach, oczywiście. Bardzo się cieszę, że miałam możliwość przeczytania tej książki - godziny nad nią spędzone zaliczam do naprawdę udanych. Żałuję, że w Polsce została wydana dopiero jedna powieść tej autorki, ale mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni. Liczę więc na wydawnictwo Amber!

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję portalowi IRKA.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

niedziela, 14 października 2012

"Serce nie sługa" - Rachael Herron

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2012.
Liczba stron: 392.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcia lektury: 11.10.2012.
Zakończenie lektury: 13.10.2012.
Moja ocena: 6/10.

Rachael Herron to amerykańska pisarka, wielka miłośniczka robienia na drutach, co zresztą widoczne jest w treściach jej książek. Autorka bowiem stworzyła serię lekkich romansów, których akcja została osadzona w miasteczku Cypress Hollow, i których wydarzenia ocierają się o tło pełne wełnianych włóczek i ręcznych robótek. To tło absolutnie nie przytłacza ani też nie nudzi. Wręcz przeciwnie, wywołuje niemałe zainteresowanie czytelnika - a raczej czytelniczki - dzięki faktom stwierdzającym, że robienie na drutach to czynność mająca wiele twarzy, a każda z nich może być przyczyną albo skutkiem zmiany nastroju osoby, która tę czynność wykonuje. "Serce nie sługa" to druga część serii o Cypress Hollow, na szczęście nie ma znaczenia kolejność czytania jej poszczególnych tomików. Bohaterowie pierwszego z nich, "Kocha, nie kocha", w treści jego następcy pojawiają się sporadycznie, gdyż tym razem fabuła dotyczy innych mieszkańców miasteczka.

Lucy Harrison to ponadtrzydziestoletnia kobieta, która nie znosi nudy. Pracuje w antykwariacie pozostawionym przez jej ukochaną babcię, w wolnym czasie nie rozstaje się z ręcznymi robótkami, a oprócz tego jest wykwalifikowanym ratownikiem medycznym i ochotnikiem miejscowej straży pożarnej. Ma przyjaciół, znajomych i nieco zwariowaną rodzinkę, ale jest samotna, bo wszystkie jej dotychczasowe związki okazały się nieudane. Szansa na romans pojawia się, gdy do Cypress Hollow po kilkunastu latach wraca Owen Bancroft, jej licealna miłość. Ich rozstanie za młodu nie należało do przyjemnych, dlatego teraz Lucy kompletnie nie wie, czego się po tym mężczyźnie spodziewać. Mężczyźnie, któremu wbrew sobie wynajmuje mieszkanie w pobliżu antykwariatu, mężczyźnie, który musi uporządkować osobiste sprawy i to nie tylko te bieżące, mężczyźnie, któremu nie potrafi się oprzeć, a i szybko okazuje się, że z wzajemnością. Czy uczucie tej wzajemnej fascynacji Lucy i Owena zdoła przetrwać dłużej aniżeli kiedyś? Jakie tajemnice z przeszłości skrywa w sobie Owen? Co z tym wszystkim ma wspólnego Eliza Carpenter, postać-legenda, guru wełnianych robótek? Balansując pomiędzy czasami obecnymi a tymi odległymi, Lucy zaczyna stąpać po cienkim lodzie, wystawiając na próbę przyjaźń i miłość, którymi darzy swych najbliższych, i którymi oni darzą ją.

"Serce nie sługa" to dość schematyczny romans, jakich niemało. Mamy tutaj bowiem parę zakochanych, których miłosne drogi rozeszły się w beztroskich latach młodości, by później skrzyżować się ponownie. Jest silne uczucie, a następnie niewłaściwa, przykra sytuacja, która rujnuje wszystko, wytrącając z równowagi zarówno Lucy, jak i Owena po to, by ostatecznie ich związek doprowadzić z powrotem do ładu. Fabuła jest więc przewidywalna, pomijając oczywiście wątki związane z dziewiarstwem, które są w tej książce czymś rzadko spotykanym, jeśli chodzi o beletrystykę, i ciekawym. Herron posługuje się prostym językiem, choć czasami za mało emocjonalnym, często przytaczając niezbyt zabawne i nieco szalone opisy sytuacji czy dialogi bohaterów. Powieść składa się z ponad trzydziestu rozdziałów i każdy z nich opatrzony jest sympatycznym cytatem Elizy Carpenter w mniejszym lub większym stopniu odnoszącym się do ich treści.

Nie jest to romans jakichś wysokich lotów, od którego nie można się oderwać, ale raz po raz potrafi zaskoczyć. Autorka bowiem porusza w nim nie tylko tematykę miłości i przyjaźni, ale też moralności, chorób i śmierci. To dlatego w utworze pojawia się wiele kontrowersyjnych postaci. Herron bez najmniejszych skrupułów przygląda się bliżej problemom seksu i odmiennym orientacjom seksualnym, ukazując te kwestie w nieco żartobliwy sposób, co nie zawsze do końca mnie przekonywało. Nie mam tu jednak na myśli jakichś wulgarnych czy niesmacznych opisów; ze scenami intymnymi pisarka radzi sobie całkiem dobrze i subtelnie. Najbardziej natomiast zaintrygował mnie wątek postaci borykającej się z Alzheimerem, który wywołał we mnie sporo przykrych emocji; przemówiły tez do mnie fragmenty dotyczące przeszłości głównych bohaterów i ich rodzin, stopniowo składające się w zgrabną historię. Odkrywanie sekretów sprzed lat w jakiejkolwiek książce chyba zawsze przyciąga uwagę czytelnika - przynajmniej mnie na pewno.

Ta nieskomplikowana pozycja z całą pewnością zniechęci swoją infantylnością tego, kto oczekuje od niej ambitnej literatury obyczajowej. Dlatego pragnę zaznaczyć, iż "Serce nie sługa" Rachael Herron to lekkie romansidło, czasem przyjemne, czasem zaskakujące, czasem nawet nudnawe, a więc powieść w sam raz dla miłośniczek tego gatunku. Powieść na nudne popołudnia czy wieczory, powieść na odprężenie, która dodatkowo miłośniczkom dziewiarstwa może o wiele bardziej umilić czas. Czy kiedykolwiek sięgnę po inne utwory z serii Cypress Hollow tej autorki? Być może. Ale tylko być może.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

czwartek, 11 października 2012

"Zobaczyć tęczę" - Karolina Kubilus

Wydawnictwo: Replika, 2012.
Liczba stron: 260.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 09.10.2012.
Zakończenie lektury: 10.10.2012.
Moja ocena: 7/10.

Karolina Kubilus to urodzona w Trzciance absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Podyplomowo ukończyła pedagogikę specjalną oraz organizację i zarządzanie oświatą. Od ponad dwudziestu lat pracuje w szkole wiejskiej w Łomnicy, z kolei od ubiegłego roku skutecznie rozwija swoją pasję, jaką jest pisanie. Do tej pory na rynku czytelniczym ukazały się jej trzy powieści: "Serce nie słucha", "Jak zjeść słonia" i "Zobaczyć tęczę".

Kiedy zapaliłam się do przeczytania najnowszej książki tej autorki, nie zdawałam sobie sprawy z tego, iż jest ona kontynuacją losów bohaterów z utworu "Serce nie słucha". Po odkryciu tego faktu zaczęłam się zastanawiać, czy nieznajomość pierwszej części będzie przeszkadzać mi w lekturze części drugiej, aż w końcu nie wytrzymałam i kupiłam poprzedniczkę "Zobaczyć tęczę", by mieć pewność, że zyskam pełny obraz wydarzeń spreparowanych przez pisarkę. Pozycja "Serce nie słucha" pozytywnie zaskoczyła mnie swoją lekkością oraz swobodnym stylem i realizmem. I dokładnie to samo - pomijając element zaskoczenia - mogę napisać o jej następczyni, której lektura minęła mi w mgnieniu oka i żal było się z nią rozstawać. Opowiada ona o zabawnych, choć czasem pechowych perypetiach prawie czterdziestoletniej kobiety, która po rozwodzie i wieloletniej samotności otrzymuje szansę na wstąpienie w nowy związek, brnąc przy okazji przez wybryki jedenastoletniego syna, byłego męża oraz problemy najbliższych przyjaciółek.

Od momentu wzajemnego powiedzenia sobie "kocham cię" przez Anitę i Jacka mija kilka miesięcy. Jest ponura jesień. Anita nadal uczy języka polskiego w szkole podstawowej, nad którą pieczę przejął nowy dyrektor zwany Dyrem, kiedy tylko jest to możliwe, widuje się z Jackiem mieszkającym sto kilometrów z dala od niej, a jej syn Michał staje się coraz mądrzejszy, bystrzejszy, przy okazji sprawiając matce pozornie ogromne problemy wychowawcze. Są też przyjaciółki Anity - ciężarna Paulina, która lada moment urodzi, Ewka, która w dalszym ciągu nie może pogodzić się ze zdradą męża, oraz Gośka niemająca powodów do narzekania, bo wiedzie jej się znakomicie. Wydawać by się mogło, że życie głównej bohaterki układa się, może nie idealnie, ale pomyślnie. Jednak do czasu. Do akcji bowiem po raz kolejny wkracza Rafał, jej były mąż, a także... Dyro, który wbrew sobie i zasadom panującym w pracy zakochuje się w Anicie. Biedna kobieta będzie musiała przeżyć niejeden deszczowy dzień, by móc w końcu ponownie zobaczyć upragnioną tęczę...

Pod względem stylu i języka ta książka Kubilus niczym nie różni się od swojej poprzedniczki. Pisarka posługuje się nieskomplikowanym i przejrzystym zasobem słownictwa, formułując z niego zwięzłe, ale treściwe zdania i swobodne, acz ciekawe dialogi. Fabuła utworu "Zobaczyć tęczę" sprawia wrażenie niezwykle realistycznej z racji poruszanych w niej tematów dotyczących życia codziennego współczesnych Polaków, choć czasami obfituje w zaskakujące i już niecodzienne zbiegi okoliczności. Ale one z kolei nadają powieści swoisty urok przyprószony odrobiną dobrego humoru, dzięki któremu każdy czytelnik, a może raczej, nie da się ukryć, każda czytelniczka poszukująca niewymagającej lektury na nudne wieczory chętnie po nią sięgnie.

Narracja pierwszoosobowa sprawia, że przyglądamy się z bardzo bliska problemom dotykającym Anitę Chmielnik. Poznajemy tę bohaterkę nie tylko od zewnątrz, ale i wewnątrz poprzez jej często rozpaczliwe i chaotyczne myśli. Na przykładzie tej całkiem zwyczajnej kobiety - matki i nauczycielki - Kubilus kształtuje obraz życia pełnego wzlotów i upadków, które przecież mogą dotknąć i na pewno dotykają każdego z nas. Ale wyraźnie widać, że autorka jest niezwykle optymistyczną osobą, która lubi satysfakcjonujące rozwiązywanie problemów i szczęśliwe zakończenia. Tym samym przekonuje nas do tego, by nie załamywać się po każdym niekorzystnym zdarzeniu, lecz walczyć o to, by nasze życie znów wjechało na właściwy tor. Walczyć o szczęście, o ten widok tytułowej tęczy.

Twórczość Kubilus polubiłam nie tylko ze względu na fakt, iż przyjemnie się ją odbiera. Jeszcze przyjemniej bowiem obcuje się z wykreowanymi przez pisarkę bohaterami, z których większość jest po prostu sympatyczna i taka... swojska. Nie da się przecież nie lubić Michała, wielkiego miłośnika piłki nożnej, który z dnia na dzień zaczyna odkrywać luki w szkolnym systemie oceniania, opuszczając lekcje dla "ważniejszych spraw". Nie da się nie lubić samej Anity, która, choć jak sama często przyznaje, zachowuje się jak zakochana bez pamięci albo rozhisteryzowana nastolatka-wariatka, jest barwną postacią, do której problemy lgną jak ćmy do światła, przez co niejednokrotnie musi stawiać czoła zabawnym, dziwnym bądź nie do pozazdroszczenia sytuacjom. Z kolei wielu z tych drugoplanowych bohaterów jest takich, którzy w jakiś sposób zaskakują swoją osobowością lub przeszłością, intrygują, jak na przykład nowa partnerka Rafała, jego matka, Dyro i rodzice Anity. To naprawdę niewiarygodne, że przygody niespecjalnie wyróżniających się polskich rodzin zainteresowały mnie do tego stopnia, iż nadal odczuwam pewien niedosyt. Dlatego nie miałabym nic przeciwko powstaniu kolejnej powieści traktującej o dalszych losach Anity i "jej paczki".

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Replika.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

niedziela, 7 października 2012

"Serce nie słucha" - Karolina Kubilus

Wydawnictwo: Replika, 2011.
Liczba stron: 296.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 05.10.2012.
Zakończenie lektury: 06.10.2012.
Moja ocena: 7/10.

Karolina Kubilus to urodzona w Trzciance absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Podyplomowo ukończyła pedagogikę specjalną oraz organizację i zarządzanie oświatą. Od ponad dwudziestu lat pracuje w szkole wiejskiej w Łomnicy, z kolei od ubiegłego roku skutecznie rozwija swoją pasję, jaką jest pisanie. Do tej pory na rynku czytelniczym ukazały się jej trzy książki: "Serce nie słucha", "Jak zjeść słonia" i "Zobaczyć tęczę".

"Serce nie słucha" to debiut literacki Kubilus. Gatunkowo można zaliczyć go do powieści obyczajowej, której akcja osadzona jest w realiach współczesnej Polski. Nie jest to utwór, który w jakiś szczególny sposób wyróżnia się wśród innych, gdyż pod względem tematycznym nie kłuje w oczy swoją oryginalnością, za to bardziej przewidywalnością. Z lekka zagmatwanych historii miłosnych bowiem powstało już mnóstwo. Autorka główną bohaterką uczyniła kobietę przed czterdziestką, rozwódkę samotnie wychowującą syna, posiadającą przyjaciółki nie do zastąpienia i spotykającą na swej drodze nową miłość. Brzmi znajomo? Na pewno, bo wszystko to już gdzieś było - w literaturze czy filmie - a mimo to bardzo miło spędziłam czas na lekturze tej książki. Ba, z powodu wyrazistego realizmu, z którego jednak wyłączyłabym wątek spontanicznego romantyzmu jednej pary, nie mogłam się od niej oderwać.

Anita Chmielnik, zodiakalny Strzelec, a więc zupełnie jak ja, ma prawie trzydzieści siedem lat - już nie jak ja. Dziesięć lat temu rozwiodła się z Rafałem, który zostawił ją i syna Michała dla pewnej Niemki, pryskając za granicę. Od tamtej pory kobieta czuje niechęć do mężczyzn i nie w głowie jej nowe romanse. Na co dzień spełnia obowiązki nauczycielskie w szkole podstawowej, znosząc przy okazji okropną dyrektorkę, wychowuje syna, użera się z byłą teściową i spotyka się z trzema najbliższymi przyjaciółkami, którym problemy rodzinne i towarzyskie nie są obce. Razem więc próbują je likwidować, brnąc przez kłopoty z dorastającymi dziećmi, zdrady mężów oraz ciężkie obowiązki w pracy. Niespodziewanie do tych problemów dochodzą kolejne - były mąż Anity, który nagle przypomina sobie o rodzinie, oraz tajemniczy Jacek, mężczyzna zauroczony bohaterką, o którego uczuciach i wybrykach nie wiadomo, co tak naprawdę sądzić. Jako tako uporządkowane życie Anity wywraca się do góry nogami, w wyniku czego ona sama zmienia się nie do poznania. Ale czy te zmiany wszystkim przypadną do gustu?

"Serce nie słucha" to powieść napisana bardzo przyjemnym, zręcznym i przyzwoitym językiem, w którym nie ma miejsca na żadne błędy stylistyczne czy chociażby interpunkcyjne. Kubilus posługuje się niezwykle lekkim i swobodnym stylem, operując krótkimi zdaniami i prostymi, ciekawymi dialogami. Być może przypadł mi on do gustu, ponieważ narodził się w Wielkopolsce, która jest mi przecież bliska? Gdzieniegdzie w tekście można odnaleźć ślady poznańskiej gwary, ale nie rzucają się one drastycznie w oczy, przynajmniej tak mnie się wydaje. Co mnie trochę drażniło, to upodobanie pisarki do wtrącania zbędnych wyrażeń typu "hi! hi!" w nawiasach, a także powtarzanie krótkich charakterystyk dotyczących konkretnych postaci czy opisów danych sytuacji, dla przykładu - mniej więcej na początku utworu dowiadujemy się, że Ewka założyła niegdyś działalność artystyczną, i gdzieś tak w połowie książki autorka nam o tym przypomina, choć zupełnie niepotrzebnie.

To typowa literatura kobieca. Kubilus w powieści "Serce nie słucha" ukazuje kilka obrazów współczesnej rodziny polskiej zarówno pełnych, jak i niepełnych, przy czym każdy z nich sporo różni się od pozostałych. Mamy więc uroki i smutki samotnego rodzicielstwa, rozpuszczoną nastolatkę wychowującą się w majętnej rodzinie, niespodziewaną ciążę przed czterdziestką i zdradzającego mężczyznę. Pisarka bierze pod lupę miłość i jej różne aspekty przejawiające się w odczuciach i opiniach poszczególnych bohaterów. Jest miłość idealna, jest zdrada, jest płacz, nienawiść i bezradność. Postaci wykreowane przez Kubilus muszą zmierzyć się z przeciwnościami losu, który zaskakuje je niemal na każdym kroku. A co wspomaga walkę z tymi nieprzyjemnymi niespodziankami? Oczywiście kontakt z drugim człowiekiem - jego bliskość, zaufanie i rozmowa z nim. Samotność przecież należy tępić, prawda?

Jeszcze jedna kwestia, o której muszę wspomnieć, to ta związana z edukacją autorki, czyli tycząca się zawodu nauczyciela i jego pracy. W książce "Serce nie słucha" bowiem główna bohaterka jest nauczycielką języka polskiego w szkole podstawowej i, oprócz jej perypetii rodzinno-miłosnych, mamy okazję przyjrzeć się bliżej jej zmaganiom w pracy, która, choć przez nią lubiana, do łatwych nie należy. Ze względu na moje wykształcenie, owa tematyka jest mi bardzo bliska, dlatego z wielką przyjemnością zagłębiłam się w przyprószone humorystyczną ironią realia polskiego szkolnictwa i jego kadry. Może niekoniecznie z doświadczenia, ale ze słyszenia jest mi wiadomo, iż niektóre sytuacje przytoczone przez pisarkę zdarzały się lub zdarzają naprawdę, co tylko dodaje wartości realizmowi fabuły powieści.

Sięgając po utwór "Serce nie słucha", nie należy nastawiać się na wybitne dzieło literackie. To po prostu niewymagająca, lekka i nieco zabawna opowieść o przyjaźni, miłości i radzeniu sobie w kryzysowych sytuacjach, jakich wiele, ale mimo to można spędzić z nią bardzo miły wieczór. Karolina Kubilus zaraża optymizmem i przekonuje, że nieszczęścia zesłane przez los zawsze częściowo lub całkowicie zanikają i potem na nowo można cieszyć się pozytywnymi stronami życia. W trakcie czytania tej książki zdołałam przywyknąć do sympatycznych bohaterów na tyle, by nie móc doczekać się lektury traktującej o ich dalszych losach. Jestem pewna, że "Zobaczyć tęczę" już wkrótce wpadnie w moje ręce.

piątek, 5 października 2012

"Dziewczyny do wynajęcia" - Irena Matuszkiewicz

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2012.
Liczba stron: 408.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 03.10.2012.
Zakończenie lektury: 05.10.2012.
Moja ocena: 6/10.

Irena Matuszkiewicz to urodzona w 1945 roku polska pisarka, obecnie mieszkająca we Włocławku. Z wykształcenia jest filologiem, przez wiele lat pracowała jako dziennikarka, a teraz odnosi sukcesy, będąc popularną autorką powieści obyczajowych i kryminalnych, ukazujących polską współczesność i często także intrygujące wydarzenia z przeszłości bohaterów.

Po raz pierwszy z nazwiskiem tej pisarki spotkałam się bodajże w ubiegłym roku, poszukując ciekawych kryminałów polskiego autorstwa. Nie było mi jednak dane sięgnąć po którykolwiek z nich, za to teraz natknęłam się na jedną z jej powieści obyczajowych, która przyciągnęła moją uwagę pozornie banalnym opisem z okładki. Chodzi tutaj oczywiście o "Dziewczyny do wynajęcia", typowy, nie da się ukryć, babski utwór, w którym można znaleźć niewiarygodnie dużo problemowych aspektów ludzkiego istnienia, począwszy od rozterek miłosnych, przez wystawione na ciężkie próby przyjaźnie, rozpaczliwe wręcz poszukiwanie pracy, aż po odkrywanie tajemnic z rodzinnej przeszłości. Uporządkowane życie głównej bohaterki z dnia na dzień ulega niewyobrażalnie potężnym przemianom, siejącym grozę, zniecierpliwienie i wielki chaos w jej umyśle. Kobieta będzie miała okazję przekonać się, iż "najczęściej dostajemy od losu to, na czym nam najmniej zależy"*.

Zbliżają się wakacje, a wraz z nimi początek zmian w życiu Zuzanny. Zuzanny, która od kilku lat ma stałego chłopaka, może poszczycić się tytułem magistra filologii polskiej, pracą w szkole i niczego sobie wynajmowanym mieszkaniem we Włocławku. I nagle wszystko wywraca się do góry nogami - chłopak odchodzi, praca dobiega końca i dziewczyna zostaje zmuszona do wyjazdu do Torunia, a ściślej rzecz biorąc, do swej przyrodniej siostry Weroniki. Zuzanna nigdy doskonale się z nią nie dogadywała, ale zgadza się popilnować jej mieszkania na czas jej kilkudniowego wyjazdu za granicę. Bohaterka szybko odkrywa, że na samym pilnowaniu siostrzanego lokum się nie kończy. Pod jej opiekę bowiem trafia mały mops Weroniki, ponadto w niespodziewane odwiedziny zaczynają wpadać nieznajomi mężczyźni, od których Zuzanna nie może się opędzić, oraz wścibska sąsiadka. Balansując pomiędzy nowymi znajomościami i tymi sprzed lat - w postaci przyjaciółek ze studiów - kobieta próbuje znaleźć trochę czasu dla siebie i wykazać się w wymarzonej pracy, jaką jest dziennikarstwo. W ten sposób trafia na trop pewnej toruńskiej rodziny, której jeden z członków nie do końca uczciwie prowadzi znaną i dość drogą restaurację. Grzebanie w przeszłości tego człowieka jednak przynosi więcej szkody niż pożytku, jak się okazuje, nie tylko Zuzannie...

Matuszkiewicz posługuje się niezwykle lekkim, swobodnym i przystępnym językiem, pełnym wyszukanych porównań i zwrotów nasączonych humorystyczną ironią. Owa ironia szczególnie widoczna jest w wypowiedziach Zuzanny, przez co jej postać odebrałam jako nieco zwariowaną, roztrzepaną i pyskatą, a co za tym idzie, nie do końca polubiłam. Nie do końca też spodobał mi się ogólny styl pisarski autorki, taki trochę chaotyczny, jakby Matuszkiewicz chciała na jednej stronie powieści zamieścić jak najwięcej przydatnych informacji dotyczących poszczególnych zdarzeń czy bohaterów. Pomysłowości zatem jej nie brakuje - fabuła "Dziewczyn do wynajęcia" została tak skonstruowana, by zainteresować niemal każdego czytelnika - nie tylko czytelniczki. Mamy tutaj romans, czarny humor, sensację, powieść obyczajową, a przede wszystkim przygodową. Akcja toczy się w zawrotnym tempie, bo dosłownie ciągle coś się dzieje. Najciekawsze jednak dla mnie było środkowe dwieście stron książki; początek bowiem zbyt długo się rozkręcał, z kolei koniec okazał się trochę smutny, a zarazem niespecjalnie się wyróżniający.

"Dziewczyny do wynajęcia" to na ogół całkiem przyjemny obrazek współczesnego życia w Polsce ludzi młodych i tych zbliżających się do wieku średniego. Przytoczone w utworze sytuacje bowiem zdarzają się lub mogą się zdarzyć naprawdę, choć niekoniecznie spadając na barki jednej Bogu ducha winnej osoby. Problemy sercowe Matuszkiewicz ubiera w niebanalne poczucie humoru, podobnie czyni też z kwestiami rynku pracy, dodatkowo zaopatrując je w zaskakujące zwroty akcji pod postacią intrygujących ploteczek czy faktów, które dopiero co ujrzały światło dzienne. Ponadto Zuzanna, na którą spada wiele nieszczęść za jednym zamachem, ląduje w pełnym tajemnic życiu działającej na nerwy i niezwykle skrytej starszej siostry, otwierając sobie tym samym drzwi do jej rodzinnych i towarzyskich sekretów, które uczyniły ją taką, a nie inną osobą.

W kilku słowach muszę jeszcze napomknąć o bohaterach, jakich wykreowała autorka w swym utworze, a trochę ich było, nie da się ukryć. O Zuzannie częściowo wspomniałam już wcześniej, nie piejąc z zachwytu nad jej osobą, pragnę jednak dodać, iż w gruncie rzeczy była ona niezwykle barwna, nieco irytująca i zagubiona, owszem, ale także wystarczająco sprytna i inteligentna, by zasłużyć sobie na uznanie. Wszystko jednak przebija jej "rozmowy" z mopsem Czarusiem vel Cymbałem, który wręcz podbił moje serce, a do miłośników psów przecież nie należę. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że psi bohater spodobał mi się najbardziej, zaraz po owianych aurą tajemniczości męskich kreacjach Radosława i Cezarego, z którymi Zuzanna, chcąc, nie chcąc, miała do czynienia. Z kolei jej siostra Weronika nie do końca przypadła mi do gustu. Wprawdzie fabuła powieści krążyła przede wszystkim wokół niej i Zuzanny, ale odniosłam wrażenie, że w zbyt małym stopniu zostało zaakcentowane jej uczestnictwo w niej. Była bardzo skryta i wszystko dusiła w sobie, czym doprowadzała do szału swoją siostrę, a mnie do zniecierpliwienia i irytacji.

"Dziewczyny do wynajęcia" to opowieść o poszukiwaniu swego miejsca w ponurej rzeczywistości, szczęścia, miłości, przyjaźni, odkrywaniu samych siebie i najbliższych, ucieczce od przeszłości i codzienności. To książka głównie dla kobiet, ale ze względu na różnorodną tematykę w niej poruszaną może sięgnąć po nią każdy. Każdy, kto ma ochotę na niewymagającą lekturę, ma ochotę trochę się pośmiać czy powzruszać. I choć do stylu Ireny Matuszkiewicz nie do końca się przekonałam, jestem pewna, że moja przygoda z jej prozą jeszcze się nie skończyła. Muszę bowiem dowiedzieć się, jak autorka radzi sobie w roli pisarki kryminałów, gatunki, który jest niezwykle bliski moim zamiłowaniom literackim.

*s.396

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
Recenzja napisania dla portalu IRKA.

środa, 3 października 2012

"Dziedzictwo" - Katherine Webb

Wydawnictwo: Insignis, 2012.
Liczba stron: 512.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 01.10.2012.
Zakończenie lektury: 03.10.2012.
Moja ocena: 8/10.

Katherine Webb to urodzona w 1977 roku angielska pisarka. Studiowała nauki historyczne na Uniwersytecie w Durham. Po tym, jak na stałe zamieszkała w Berkshire, pracowała w wielu miejscach - jako kelnerka, au pair, sekretarka, bibliotekarka i gospodyni domowa. Jako autorka książek z kolei zadebiutowała w 2010 roku powieścią "Dziedzictwo", która w popularnym głosowaniu TV Book Club zyskała najwięcej głosów i została okrzyknięta najlepszą książką na lato 2010 roku. Obecnie więc Webb jest pełnoetatową pisarką, a przy tym zagorzałą czytelniczką, miłośniczką kotów i jazdy konnej.

"Dziedzictwo" należy do utworów, obok których nie można przejść obojętnie chociażby ze względu na rozgłos, jaki zyskał sobie w naszym kraju. W sieci wręcz roi się od zachęcających reklam i ogłoszeń, które, wprawdzie bezgłośnie, ale krzyczą "musisz przeczytać tę książkę, toż to światowy bestseller wydany w dwudziestu czterech krajach!". W dodatku ten owiany aurą tajemniczości okładkowy opis... Przerażające tajemnice rodzinne i docieranie do ich sedna po wielu latach... No i jak po tę powieść nie sięgnąć? Nie zdołałam się oprzeć wymienionym wyżej zachętom. Nie zdołałam się oprzeć uroczej okładce, która jednak ma związek zaledwie z częściowymi wydarzeniami przedstawionymi w "Dziedzictwie". I na koniec, kiedy owa lektura znalazła się wreszcie w moich rękach, nie zdołałam się oprzeć jej usianej tajemnicami i elementami charakterystycznymi dla sagi rodzinnej treści, która na dwie noce przeniosła mnie wprost do zimowej Anglii i na rozgrzane słońcem amerykańskie ranczo.

Sroga zima w południowej Anglii. Erica Calcott i jej starsza siostra Beth, obie po trzydziestce, przyjeżdżają do Storton Manor, ogromnej rezydencji, której właścicielką jeszcze do niedawna była ich zmarła już babcia, a którą teraz, na określonych warunkach dotyczących spadku, mogą przejąć one. Ale Erica ma nadzieję, iż ich przyjazd nie będzie służył tylko i wyłącznie porządkowaniu majątkowych spraw i rzeczy pozostawionych przez zmarłą. Kobieta liczy na to, że rozwiąże zagadkę sprzed ponad dwudziestu lat, kiedy to ona i Beth spędzały w rezydencji wakacje, i kiedy w dziwnych okolicznościach zaginął ich kuzyn Henry. Dociekanie prawdy nie podoba się jednak Beth zmagającej się z wieloletnią depresją, byłym mężem i wychowaniem syna. Ale Erica jest nieugięta. Nie spodziewa się jednak, że, przeglądając rzeczy babci, natrafi na kolejny rodzinny sekret, który zaprowadzi ją aż do Stanów Zjednoczonych początku XIX wieku i zdarzeń, które miały tam miejsce za życia jej prababci. Zdarzeń, które odcisnęły piętno na niej samej i kolejnych jej potomkach.

W "Dziedzictwie" nie ma miejsca na chaos i pośpiech. Autorka dość spokojnie i szczegółowo tworzy dzieje pełnej grzechów i nieszczęść rodziny Calcottów, operując niezwykle barwnym i wcale nużącym językiem. Umieszczona na dwóch płaszczyznach fabuła przenosi czytelnika na przemian do czasów współczesnych i tych dziewiętnastowiecznych. Te pierwsze ukazane są z perspektywy Eriki, wyrażone w pierwszej osobie pod postacią jej działań i myśli w czasie teraźniejszym, co jednak ani trochę nie umniejsza wartości książki. Z kolei czasy odległe Webb przytacza w osobie trzeciej czasu przeszłego, koncentrując się na osobie Caroline, prababki Eriki, i wszystkim tym, co ją spotkało. Dwie tak różne przestrzenie czasowe w jednym utworze, a mimo to autorka sprawnie łączy ze sobą, tworząc jednolitą całość, która w pamięci czytelnika potrafi zagnieździć się jeszcze na długo po zakończeniu jej lektury.

Problemy poruszane w "Dziedzictwie" tyczą się wielu dziedzin ludzkiego życia, wzajemnie się wręcz uzupełniając. Po pierwsze miłość. Różne oblicza miłości, począwszy od tej prawdziwej, spełnionej w idealnm małżeństwie, przez niedojrzałą, dziecięcą, aż po zupełny jej brak, nieodczuwalną, co bardzo smutne, rodzicielską. Miłość w utworze Webb wyczynia z bohaterami różne rzeczy - te dobre, tak, ale głównie przykre i złe, oczywiście w zależności od tego, pod jaką postacią się ona objawia. Na wielu kartach powieści czai się smutek, żal, rozpacz, niepewność, strach, a nawet nienawiść. Ale pozytywny nastrój również się pojawia - jest przecież przyjaźń, beztroska dziecięca przyjaźń, dla której można poświęcić wiele, są święta Bożego Narodzenia, a przede wszystkim są nadzieje na spokojną, lepszą przyszłość. Przyszłość pozbawioną mniej lub bardziej wstydliwych czy szokujących  tajemnic, która rzeczywiście ma szansę zaistnieć w tych jakże nowoczesnych czasach.

Człowiek z natury musi być bardzo ciekawy. Ciekawy wszystkiego, łącznie z historiami obcych dla niego ludzi. Łącznie z historiami wymyślonych postaci, bo w innym przypadku nie sięgałby po książki o nich opowiadające. Ba, takie książki być może w ogóle by nie powstawały. Po lekturze "Dziedzictwa" utwierdziłam się w przekonaniu, że należę do miłośników tego typu literatury. Literatury, z której groza i napięcie towarzyszące rozwiązywaniu zagadek na tle rodzinnym wypływają z każdej strony, siejąc w umyśle odbiorcy garść podejrzeń, niedowierzania i nadziei na jak najbardziej pozytywne zakończenie. Muszę przyznać, że w czasie czytania moje domysły dotyczące niektórych zdarzeń okazały się trafne, przez co finał książki nie był dla mnie mocno zaskakujący, a szkoda, bo takiego właśnie, po przebrnięciu przez pięćset stron powieści, się spodziewałam.

Nie oznacza to jednak, że zawiodłam się na niej - nic podobnego! Spędziłam z "Dziedzictwem" bardzo przyjemnie czas, z trudem odrywając się od niego, gdy byłam zmuszona to zrobić. Katherine Webb wykonała fantastyczną pracę, powołując swój debiut literacki do życia. Tak, dosłownie do życia, dzięki niesamowitemu realizmowi, do którego zostaje wciągnięty czytelnik, by przeżywać przygody razem z bohaterami. To taka książka, po przeczytaniu której ma się ochotę poszperać w zakamarkach historii własnej rodziny, stworzyć jej drzewo genealogiczne, a nawet przelać ją na papier. Polecam gorąco na nudne popołudnia i wieczory - wyśmienita rozrywka gwarantowana.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Insignis.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...