czwartek, 31 października 2013

Stosik październikowy

Witam Was w to halloweenowe popołudnie :). Niedługo będzie zmierzchać, ale ja już przygotowana jestem - wafelki w czekoladzie czekają na małych przybyszów z Krainy Strachu i mam nadzieję, że nawiedzi mnie ich sporo, jak to było w zeszłym roku ;). Szkoda jednak, że w Polsce Halloween nie jest tak popularne, jak na przykład w Stanach - te piękne dekoracje przydomowe, przebieranki... A Wy? Jesteście za czy przeciw temu świętu? Przechodząc teraz do głównego tematu... oto stosik - wcale nie taki przerażający, bo malutki, ale jest:
Od dołu:
- "Ogień" - Mats Strandberg, Sara B. Elfgren - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Czarna Owca; tak bardzo wyczekiwana! Wreszcie mam ją i ja :);
- "Beta" - Rachel Cohn - jak wyżej; kolejna porcja fantastyki, mam nadzieję, że mi się spodoba;
- "Dom kryty gontem" - Nina Stanisławska - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Zysk i S-ka; już przeczytana, recenzja wkrótce.

Mój upragniony "Ogień" ma prawie siedemset stron! Gdy wzięłam wczoraj do ręki to opasłe tomiszcze, to z deczka się przeraziłam - już dawno nie czytałam tak obszernych książek ;). Liczę jednak na to, że dzięki ciekawej fabule nie odczuję jej objętości - w przypadku "Kręgu" tak właśnie było. "Beta" to dla mnie absolutna nowość, której tematyki równie jestem ogromnie ciekawa, z kolei "Dom kryty gontem" to obyczajówka, opowieść rodzinna o dawnych urazach i wybaczaniu. Nawet całkiem, całkiem - trochę sobie na niej popłakałam, a po zakończeniu lektury żałowałam, że była taka krótka (trzysta stron). No, a teraz stoję przed wielkim dylematem - co przeczytać najpierw: "Ogień" czy "Betę" ? Pozdrawiam Was serdecznie!

wtorek, 29 października 2013

"Tak blisko..." - Tammara Webber

Tytuł oryginału: "Easy".
Tłumacz: Ewa Bobocińska.
Wydawnictwo: Jaguar, 2013.
Liczba stron: 336.
Rozpoczęcie lektury: 12.08.2013.
Zakończenie lektury: 12.08.2013.
Moja ocena: 6/10.

Nastolatka ze mnie żadna, ale w moich książkowych zbiorach nie brakuje romansów przeznaczonych dla młodzieży. Od czasu do czasu pozwalam sobie na tego typu lekturę - a nuż trafię na wzruszający dramat z rewelacyjnie nakreślonymi portretami psychologicznymi głównych bohaterów? Z mniej więcej takim własnie nastawieniem, dodatkowo bardzo zachęcona pochlebnymi opiniami i wysokimi notami od innych czytelników, sięgnęłam po książkę autorstwa Tammary Webber, "Tak blisko...". Niestety, jak na bestseller, trochę mnie ona rozczarowała.

Do dnia, w którym zerwał z nią chłopak, Jacqueline była pełną życia dziewczyną i pilną studentką. Teraz jest rozbita, czuje się samotna, opuszcza w nauce, a jakby tego było mało, po pewnej imprezie próbuje ją zgwałcić dobry przyjaciel jej byłego chłopaka. Z opresji ratuje ją nieznany jej dotychczas Lucas. Od tej pory ich drogi krzyżują się bardzo często - okazało się, że Lucas studiuje na tej samej uczelni, co Jacqueline, a na dodatek pracuje w Starbucksie, do którego dziewczyna nierzadko zagląda. Kiedy bohaterka zdaje sobie sprawę ze swojej cichej fascynacji osobą Lucasa, w jej życiu pojawia się ktoś równie interesujący - niejaki Landon, jej osobisty tutor z ekonomii, który pomaga jej nadrobić zaległości w nauce. A żeby było jeszcze ciekawiej, warto wspomnieć, że pewnego dnia przypomni sobie o Jacqueline nikt inny, jak... jej eks. Czy życie młodej osoby może skomplikować się jeszcze bardziej?

Co od razu rzuciło mi się w oczy w czasie lektury powieści "Tak blisko...", to dość oklepany schemat jej fabuły - dziewczyna zostaje porzucona przez chłopaka, poznaje nowego i zakochuje się w nim (jest on przecież niesamowicie przystojny, a do tego sprawia wrażenie niebezpiecznego i pełnego tajemnic - nic, tylko brać!), pojawiają się drobne lub większe przeszkody i problemy, a na domiar złego do dziewczyny chce wrócić jej były. Zarówno powroty niezdecydowanych kochanków, jak i związki porządnych dziewczynek z niegrzecznymi chłopcami w książkach i filmach pojawiają się dość często, dlatego ogólny zarys historii Jacqueline i Lucasa nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia ani też nie zaskoczył. Prawdę pisząc, zaskakujących momentów w książce Webber jest niewiele. Nawet przebiegu całej tej sytuacji z Landonem w roli głównej można domyślić się bez najdelikatniejszego wytężania umysłu.

Jeśli chodzi o bohaterów, o wiele bardziej przypadł mi do gustu Lucas. Oczywiście, mam tu na myśli jego osobowość, bo jeśli wygląda tak, jak chłopak z okładki książki (opisy wyłapane z jej treści na to wskazują), to ja dziękuję. Lucas może i jest skryty, ma jakieś tajemnice, na ujawnienie których trzeba czekać przez prawie cały utwór, ale jednocześnie urzeka swoją wrażliwością i zaradnością. Myślę, że wiele czytelniczek uznało, uznaje lub uzna jego postać za męski ideał, z którym chciałaby choć malutki kawałek swego młodego życia spędzić właśnie w jego towarzystwie. Jacqueline natomiast to już zupełnie inna bajka. Niby niczym niewyróżniająca się w studenckim tłumie, taka do rany przyłóż, a mnie wydała się płytka - przynajmniej w przypadku niektórych kwestii, jak na przykład tych związanych z wyglądem zewnętrznym otaczających ją ludzi. Irytowała mnie niemiłosiernie, gdy wyobrażała sobie, jak wygląda Landon (na początku bowiem "znała" go tylko dzięki komunikacji e-mailowej), obawiając się go w skórze niechlujnego, pryszczatego chudzielca. Jej zachowanie i pełne wewnętrznych konfliktów sposoby wyrażania myśli i uczuć były czasami infantylne do bólu. Jakby tego było mało, ciągle się czerwieniła, co momentalnie pobudzało moje skojarzenia z Aną, partnerką słynnego Greya.

Całe szczęście, że autorce udało się całkiem ciekawie zobrazować relacje panujące między Jacqueline i Lucasem. Owszem, zdarzają się w nich jakieś spięcia i konflikty (bez nich byłoby zbyt idealnie), ale generalnie bardzo ładnie są opisane ich uczucia pragnienia i wzajemnej miłości. Są takie... możliwe i namacalne. I między innymi właśnie z tego powodu powieść czyta się z dużą szybkością, ale przeplataną albo przyjemnością, albo przygnębieniem. Dlaczego właśnie tak? Otóż odniosłam wrażenie, że utwór "Tak blisko..." jest pełen kontrastów, a mianowicie jest albo przesłodzony, albo przygnębiający i smutny. Brakuje w nim elementów pośrednich, takich "normalnych", bo nawet wątków pobocznych jest mało i są one słabo rozbudowane. Stąd też niewielka ilość bohaterów drugoplanowych, a co gorsze, ich kiepskie ucharakteryzowanie. Książka nawiązuje do takich tematów, jak gwałt czy techniki samoobrony, ale nie są one jakoś bardzo szczegółowe. Najważniejsza bowiem jest w niej miłość dwójki młodych osób i stąd też moje przekonanie, że cała fabuła powieści mogłaby przyjąć formę kilkunastostronicowego opowiadania, a i tak wszystko, o czym jest w niej mowa, zmieściłoby się w nim.

Pomimo tego, że po książce "Tak blisko..." Tammary Webber spodziewałam się dramatu, a nie tylko romansu - owszem, można w niej znaleźć kilka poruszających bądź niepokojących momentów, ale dla mnie to nadal za mało - nie żałuję czasu spędzonego na jej lekturze. "Połknęłam" ją w mgnieniu oka, nie nudząc się ani przez chwilę. Do samego końca byłam ciekawa, jak potoczą się losy nie tylko głównej pary zakochanych, ale też byłego chłopaka Jacqueline, jak i jej niedoszłego gwałciciela. To książka o przyjaźni, miłości, lojalności, zaufaniu, potrzebie akceptacji drugiego człowieka i lęku przed nieznanym. Myślę, że każdy czytelnik odnajdzie w niej istotną dla niego wartość, która pozwoli mu na wysnucie odrobiny refleksji i zapamiętanie tej lektury na trochę dłużej.

poniedziałek, 28 października 2013

"Karuzela samobójczyń" - S.J. Bolton

Tytuł oryginału: "Dead Scared".
Tłumacz: Agnieszka Kabala.
Wydawnictwo: Amber, 2013.
Liczba stron: 416.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 01.08.2013.
Zakończenie lektury: 01.08.2013.
Moja ocena: 9/10.

S.J. (Sharon) Bolton to pochodząca z małego miasteczka Chiltern Hills w hrabstwie Oxfordshire powieściopisarka specjalizująca się w thrillerach. Jest autorką siedmiu książek, z których jedna, "Awakening", zdobyła w 2010 roku nagrodę Mary Higgins Clark. Do tej pory w Polsce ukazały się trzy jej pozycje, z niespełna trzydziestoletnią policjantką w roli głównej.

Wydawnictwo Amber nie zawiodło mnie, wypuszczając na rynek kolejną powieść tej pisarki, czyli "Karuzelę samobójczyń". Po świetnych "Ulubionych rzeczach" z niecierpliwością jej wyczekiwałam. Czy okazała się tak dobra, jak jej poprzedniczka? Z jakiego rodzaju potworami ludzkimi musi zmierzyć się Lacey Flint tym razem? Napiszę krótko - zdecydowanie warto sięgnąć po ten kryminał.

Kilka miesięcy po przerażającym śledztwie związanym z naśladowcą Kuby Rozpruwacza inspektor Mark Joesbury prosi Lacey o przyłączenie się jej do pewnej sprawy w charakterze pilnej obserwatorki. Udając nową studentkę Uniwersytetu Cambridge, Laurę Farrow, policjantka ma za zadanie przyjrzeć się bliżej studenckiej społeczności, a w szczególności okolicznościom, jakie mogły i mogą nadal sprzyjać samobójczyniom, także tym potencjalnym. Wraz z psycholog, Evi Oliver, Flint odkrywa, że w ostatnich kilku latach liczba wieszających, topiących i trujących się studentów, a zwłaszcza studentek, drastycznie wzrosła. Dlaczego ci młodzi ludzie decydują się na takie kroki? Czy ich decyzje mają podłoże tylko i wyłącznie psychiczne? Lacey ma nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat od jednej z niedoszłych samobójczyń, Bryony, która całkiem niedawno usiłowała dokonać... samospalenia. Niezwykle odważna, nie ma jednak pojęcia, po jak bardzo cienkim lodzie zaczęła stąpać, włączając się do śledztwa. Zło bowiem czai się na każdym - nie tylko jej - kroku.

Brzmi intrygująco, prawda? Napiszę więcej - od "Karuzeli samobójczyń" nie sposób się oderwać! Akcja utworu toczy się w czasach współczesnych, w ciągu zaledwie kilku dni drugiej połowy mroźnego i śnieżnego stycznia. Już sama pogoda w nim panująca sprawia, że tę książkę aż pragnie się czytać w ciepłym łóżku lub fotelu, pod kocem, a jeśli dodać do tego ponury, wręcz straszny ogólny klimat powieści, wniosek nasuwa się jeden - najlepiej darować sobie jej lekturę w nocy. Tak, ów klimat jest niesamowity - niepewność, strach i okrucieństwo dosłownie wiszą w powietrzu w każdym zakątku Cambridge, a mimo to czytelnik - jak zahipnotyzowany - posłusznie podąża śladami głównej bohaterki, która z każdą kolejną godziną spędzoną w okolicach uczelni odkrywa coraz to bardziej fascynujące i, rzecz jasna, szokujące fakty dotyczące zgonów wśród studentów. Żeby było jeszcze ciekawiej, od czasu do czasu w kryminale pojawiają się rozdziały, których treść nawiązuje do wydarzeń sprzed kilkunastu lat, które jeszcze bardziej mącą w głowie odbiorcy i skłaniają go do zadawania kolejnych pytań, a które, jak łatwo się domyślić, w jakiś sposób łączą się z rzeczywistością, z jaką przyszło się zmierzyć nieustraszonej Lacey Flint.

Bolton odznacza się niebywałą wyobraźnią. Naczytałam się sporo thrillerów i czytam je nadal dość często, ale z pewnym przekonaniem, że rzadko który jest lub będzie w stanie mnie porządnie zaskoczyć, znokautować. "Karuzela samobójczyń" była właśnie tym rzadko spotykanym wyjątkiem, który wchłonął mnie w swe pełne grozy i nieobliczalności czeluści już na pierwszej swej stronie, a wypuścił z nich dopiero na ostatniej. Fantastyczne i oryginalne pomysły autorki na ubranie poszczególnych elementów fabuły sprawiają, że nie sposób nudzić się podczas ich zgłębiania, a głowa po prostu puchnie od nadmiaru zbieranych informacji, formułowanych pytań i spostrzeżeń. Wnikliwa lektura książki pozwala bowiem od czasu do czasu na wysnucie trafnych przypuszczeń, co jeszcze bardziej nakręca czytelnika i zachęca go do jak najszybszego dobrnięcia do finału tej obfitującej w tragicznie zdarzenia historii.

Ów kryminał to nie lada gratka dla miłośników psychologii, której wszędzie pełno - na uniwersyteckich wykładach, w pracy policji i psychologów, no i oczywiście w umysłach bohaterów. Mamy do czynienia z borykającą się z demonami z przeszłości i nieokreślonymi uczuciami żywionymi do Marka Joesbury'ego Lacey (to samo można napisać o Joesburym, który wręcz nie może żyć bez swej uroczej podwładnej), obawiającą się tajemniczego prześladowcy psycholog Evi Oliver, a także wszelkimi ofiarami własnych umysłów (czy aby na pewno?), które zakończyły swój żywot z tylko im znanych (jak na razie) powodów.

Jeśli chodzi o niewielkie minusy powieści, jakich się dopatrzyłam, to po pierwsze - błąd w tekście, który sugeruje, że Bryony miała amputowaną raz lewą, a raz prawą rękę. Po drugie, do pełni szczęścia zabrakło mi zakończenia, w którym pisarka wyjaśniłaby, jak potoczyły się dalsze losy kilku postaci, między innymi współlokatorki Lacey (Laury) z akademika i lekarza, Nicka Bella. Być może parę słów na ten temat znajdzie się w kolejnym kryminale S.J. Bolton, kto wie? Jedno jest pewne - po "Zagubionych" sięgnę z całą pewnością i nadzieją na równie fascynującą i pełną napięcia przygodę z posterunkową Flint, jaką przeżyłam w trakcie czytania "Karuzeli samobójczyń". Już nie mogę się jej doczekać!

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję portalowi IRKA.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

sobota, 26 października 2013

"Chłopiec w pasiastej piżamie" - John Boyne

Tytuł oryginalny: "The Boy in the Striped Pyjamas".
Tłumacz: Paweł Łopatka.
Wydawnictwo: Replika, 2013.
Liczba stron: 130.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 31.07.2013.
Zakończenie lektury: 31.07.2013.
Moja ocena: 7/10.

John Boyne to urodzony w 1971 roku pisarz. Studiował literaturę angielską w Trinity College w Dublinie oraz twórcze pisanie na Uniwersytecie Anglii Wschodniej w Norwich. Początkowo pisał głównie opowiadania. W sumie opublikował ich około siedemdziesiąt. Jest autorem ośmiu powieści dla dorosłych i czterech dla młodszych czytelników. Niektóre z nich zostały przetłumaczone na kilkadziesiąt języków. Największą popularność przyniosła mu książka "Chłopiec w pasiastej piżamie". To niedługa historia o przyjaźni dwóch chłopców - Niemca i Żyda - w czasach II wojny światowej. Doczekała się znakomitej ekranizacji, w której główne role dziecięce zagrali Asa Butterfield i Jack Scanlon.

Rok 1943. Dziewięcioletni Bruno dowiaduje się, że cała jego rodzina - rodzice, siostra i on - w związku z awansem jego ojca będącego dotychczas oficerem, musi przeprowadzić się do nieznanego mu Po-Świecia (Oświęcimia?) mieszczącego się w Polsce. Taka jest właśnie decyzja Furii (Hitlera). Wizja opuszczenia ukochanego domu w Berlinie jest dla chłopca wielkim utrapieniem. Tak że po przybyciu do Po-Świecia Bruno jest zrozpaczony i nie może sobie znaleźć miejsca - nowy dom jest nudny, przewijają się przez niego obcy ludzie współpracujący z ojcem chłopca, a co najgorsze, położony jest na jakimś odludziu - z dala od innych domów, sklepów, jakiegokolwiek miasteczka. No, pomijając tajemnicze skupisko budynków i krzątających się wokół nich dziwnych postaci, które pewnego dnia dostrzega przez okno Bruno i które, w ramach rozrywki, postanawia poznać. Próby rozwikłania zagadki, kim są ci ludzie w jednakowych pasiastych piżamach, owocują zawarciem niezwykłej znajomości małego bohatera z... rówieśnikiem zza kolczastego ogrodzenia obozu koncentracyjnego.

Chłopców dzieli dosłownie wszystko poza datą urodzenia - obaj bowiem przyszli na świat dokładnie tego samego dnia - piętnastego kwietnia 1934 roku. Reszta - pochodzenie, i sytuacje, w jakich się znaleźli - to dwie różne bajki. Co ciekawe, zarówno Bruno, jak i Szmul, kompletnie nie odnajdują się w swych bajkach (w przypadku Szmula jest to całkowicie zrozumiałe, z kolei Bruno może ponarzekać tylko na nudę, siostrę Gretel, nazwaną przez niego Beznadziejnym Przypadkiem, i ogólną, niezbyt przyjemną atmosferę panującą w domu) i woleliby przejść do innego, lepszego świata, którym dla żydowskiego chłopca jest życie nie w obozie, lecz normalnym domu, najlepiej takim, w jakim mieszka jego nowo poznany kolega, natomiast Bruno, nieświadomy panującej wokół wojny i jej okropnych konsekwencji, pragnie posmakować życia w obozie, w którym przecież ciągle coś się dzieje, no i są w nim dzieci.

Tak, Bruno, dziewięcioletni syn niemieckiego komendanta nadzorującego jeden z polskich obozów koncentracyjnych, nie ma zielonego pojęcia o tym, co aktualnie dzieje się na świecie. Nie wie, kim jest ani czym się zajmuje jego własny ojciec, i nie zdaje sobie sprawy z potęgi niebezpieczeństwa, jakie niosą za sobą jego potajemne spotkania ze Szmulem, nie wspominając już o samym przebywaniu więźniów w obozie. Fakt, iż Boyne wykreował taką właśnie postać, nieco przeszkadza, może niekoniecznie w odbiorze powieści, lecz w jej głębszej analizie po przeczytaniu całości. Wówczas lektura traci na wartości, nie wydaje się już taka idealna, jaka była, gdy czytelnik pochłaniał z wypiekami na twarzy jedną stronę po drugiej. Bo rzeczywiście czas na lekturze tej książki można spędzić, będąc pod wielkim wrażeniem - wszelkie niedoskonałości i nieprawdopodobne wręcz sytuacje pojawiające się w utworze typu naiwność Brunona czy jego częste spotkania ze Szmulem w miejscu szczęśliwie nigdy niestrzeżonym przez niemieckich żołnierzy umykają uwadze odbiorcy, który zafascynowany jest innym aspektem - stopniowo rozwijającą się przyjaźnią dwójki dzieci, którym pojęcie Holokaustu jest zupełnie obce i dla których liczy się "tu i teraz".

"Chłopiec w pasiastej piżamie" to pozycja bardzo krótka, napisana prostym, zdziecinniałym językiem - ukazuje bowiem świat widziany oczami Brunona, choć chłopiec nie jest narratorem. Nie przeszkadzała mi ta forma przekazu treści, jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to częste pojawianie się w niej irytującego zdania o "układaniu się czyichś ust w kształt literki <>". Ja rozumiem, że dziecięca wyobraźnia może podsuwać tego typu określenia, ale ich wielokrotne powtórzenia to po prostu przesada. No, chyba że tłumacz w tym akurat przypadku się nie popisał.

Jeśli chodzi o moje inne zastrzeżenia - jeszcze co do ogółu powieści - muszę wspomnieć o fakcie, dla kogo jest ona przeznaczona. Nie zgadzam się z informacją, jaką znalazłam na oficjalnej stronie internetowej Johna Boyne'a, mówiącą, że "Chłopiec w pasiastej piżamie" jest jedną z czterech książek autora przeznaczonych dla tak zwanych młodszych czytelników. Mam nadzieję, że pisarz nie ma tutaj na myśli dzieci chociażby w wieku Brunona - skoro ów bohater nie wykazuje się inteligencją i wiedzą, można założyć - ale tylko założyć - że w opinii Boyne'a dziewięcioletni czytelnicy są podobni pod tym względem do Brunona (w przypadku Polaków nawet bym się z tym zgodziła, w końcu właściwa szkolna edukacja historyczna rozpoczyna się w późniejszych klasach szkoły podstawowej, choć tematyka II wojny światowej tak naprawdę pojawia się dopiero pod koniec gimnazjum) i lektura tego utworu będzie dla nich albo kompletnie niezrozumiała (tym bardziej, że infantylny język wszystkiego ot, tak nie wyjaśnia), albo po prostu czymś w rodzaju bajki o przyjaźni (szkoda tylko, że z tragicznym zakończeniem). Tak że moim zdaniem po tę pozycję powinny sięgać osoby w wieku gimnazjalnym i starsze - dorosłe jak najbardziej.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Replika.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

czwartek, 24 października 2013

"Błękitny dym" - Nora Roberts

Tytuł oryginalny: "Blue Smoke".
Tłumacz: Elżbieta Kowalewska, Michał Wroczyński.
Wydawnictwo: Świat Książki, 2013.
Liczba stron: 496.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 04.07.2013.
Zakończenie lektury: 30.07.2013.
Moja ocena: 7/10.

Nora Roberts, właściwie Eleanor Marie Robertson, to amerykańska pisarka, która swoją twórczość rozpoczęła w 1981 roku. Słynie przede wszystkim z romansów, powieści przygodowych i sensacyjnych. Romanse pisze nie tylko jako Nora Roberts, ale też Sarah Hardesty i Jill March, natomiast kryminały z serii In Death pod pseudonimem J.D. Robb. Należy ona do wielu stowarzyszeń pisarzy, jest też laureatką mnóstwa nagród i wyróżnień literackich.

"Błękitny dym" to, jeśli dobrze kojarzę, dopiero drugie moje spotkanie z twórczością tej autorki. Czu udane? Tak, Roberts zdołała mnie zainteresować zarówno swym pomysłem na fabułę (pożary, prześladowania i te sprawy), jak i sposobem jego realizacji. Stworzyła nienaganny klimat powieści obyczajowej z domieszką romansu i kryminału oraz wykreowała niebanalnych bohaterów, z których na największą uwagę zasługuje oczywiście Reena Hale, sympatyczna, odważna i niezwykle silna kobieta. Książka w 2007 roku doczekała się ekranizacji o tym samym tytule, z Alicią Witt i Matthew Settle (znanym widzom słynnej "Plotkary" jako Rufus, ojciec Dana) w rolach głównych.

Fascynacja ogniem - jego pięknem i niszczycielską naturą - zaczyna się u Reeny, gdy jako mała dziewczynka jest świadkiem pożaru w jej rodzinnej pizzerii. Zarówno sprawne działanie straży pożarnej w gaszeniu ognia, jak i policji - w łapaniu sprawcy podpalenia, zapada bohaterce głęboko w pamięć. Mijają lata. Dziewczyna studiuje, osiąga bardzo dobre wyniki w nauce, ma ambitne plany na przyszłość. Ale jej na ogół uporządkowane życie zostaje nagle zachwiane, gdy ginie jej chłopak, Jakby tego było mało, ginie w pożarze, w co Reena wręcz nie może uwierzyć. Niestety, kolejne lata tylko utwierdzają ją w przekonaniu, że ogień stał się nieodłącznym elementem jej życia - i nie chodzi tutaj tylko o jej pracę w policyjnym wydziale podpaleń w Baltimore, lecz też prześladującego ją pecha w postaci dziwnych zbiegów okoliczności i podejrzanych, niebezpiecznych wypadków, w których ten piekielny żywioł bierze udział.

Życie Hale nie jest więc usłane różami i obfituje w wiele niespodzianek, niekoniecznie tych pozytywnych. Kobieta boryka się z ciężką pracą zawodową, którą jednak uwielbia, z problemami swej licznej rodziny, zwłaszcza jednej z sióstr, która niezbyt szczęśliwie wyszła za mąż, a na dodatek - z niesamowicie przystojnym sąsiadem, Bo Goodnightem, który znienacka wprowadza się do domu tuż obok jej miejsca zamieszkania i który z jakiegoś powodu traktuje ją jak miłość swojego życia. Relacje Reeny i Bo rzeczywiście stanowią niezwykle interesujący element powieści Roberts. Przede wszystkim - nieco zagadkowy, ale też pogodny, pod niektórymi względami stwierdziłabym nawet, iż tak emanujący radością i szczęściem, że aż bajkowy, magiczny. Jak to w książkach tej autorki bywa, i w tym utworze nie mogło zabraknąć romansu, ale zapewniam, że jego "dzieje" śledzi się z dużym zaciekawieniem i oczekuje po nim zakończenia cieszącego oko.

Natomiast jeśli chodzi o tę mniej sympatyczną część powieści, czyli tę sensacyjną, na której pierwszy plan wysuwają się pożary, pogróżki i inne przestępstwa, to może od razu zaznaczę, że nie należy oczekiwać po niej jakichś szokujących zwrotów akcji czy otwierających czytelnikowi szeroko oczy ze zdziwienia zdarzeń. Od samego początku bowiem wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi i niezmiernie łatwo jest domyślić się, kto stoi za poszczególnymi podpaleniami czy prześladowaniem Reeny. Dlatego w trakcie lektury trochę dziwiło mnie to, że główna bohaterka, będąca przecież naprawdę niczego sobie policjantką, bardzo długo pracuje nad tym, by odkryć tożsamość przestępcy.

Może z powyższej przyczyny brakuje w "Błękitnym dymie" większego napięcia. Z powodu braku czasu na czytanie "męczyłam" tę książkę przez prawie miesiąc, dawkując ją sobie co któryś dzień, ale to własnie dlatego, że nie ma ona tej siły przyciągania,, która sprawiłaby, że musiałabym ją "połknąć" w ciągu dwóch dni i koniec, kropka. Czyta się ją dobrze, wprawdzie nie wciąga szczególnie mocno, ale też nie nudzi, a to jest przecież istotne dla odbiorcy. Z ciekawości nawet obejrzałabym sobie film, który powstał na jej podstawie - kto wie, może kiedyś uda mi się natknąć na niego w telewizji...

Jeśli ktoś lubi twórczość Nory Roberts, "Błękitny dym" może mu się spodobać, tym bardziej, że znajdzie w nim nie tylko romans, ale też dawkę sensacji i rodzinnych perypetii, które czynią utwór urozmaiconym, a co za tym idzie, znacznie bardziej interesującym i intrygującym aniżeli gdyby była to zwyczajna historia miłosna z happy endem. Trzeba jednak nastawić się na dłuższe "posiedzenie" przy książce - pod względem objętościowym do niewielkich ona nie należy, ponadto, jak już wspomniałam wcześniej, nie każdy zatraci się w niej bez reszty już podczas pierwszej godziny czytania.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Świat Książki.

poniedziałek, 21 października 2013

#2 Hipotetyczne Perypetie Czytelnicze...

...czyli wciel się w rolę hipotetycznego czytelnika i napisz, co by było, gdyby :).


SYTUACJA

"Balkon i pies"
Mieszkasz w bloku na czwartym piętrze. Jest wyjątkowo ładna pogoda, jak na aktualną porę roku, postanawiasz więc oddać się błogiemu lenistwu i spędzić urocze popołudnie na niewielkim balkonie, którego jesteś szczęśliwą/ym posiadaczką/em, z herbatą w jednej ręce i nowiusieńką książką w drugiej. Po zaparzeniu napoju zanosisz jedną pełną filiżankę oraz książkę na balkonowy stolik. Zanim przy nim usiądziesz, przypomina Ci się, że masz przecież w kuchennej szafce paczkę pysznych ciastek, na myśl których już cieknie Ci ślinka, więc natychmiast idziesz po nie. Wracając na balkon, potykasz się o próg balkonowych drzwi i niefortunnie upadasz na stolik, przewracając go, rozlewając przy tym herbatę i rozsypując ciastka. Po pozbieraniu się zauważasz, że czegoś brakuje... no tak, książki! Wychylasz się poza poręcz balustrady i w momencie spojrzenia w dół uświadamiasz sobie, że książkę podnosi z ziemi, a właściwie chwyta ją w zęby jakiś osiedlowy pies i ucieka z nią, gdzie pieprz rośnie!

CO ROBISZ?

Ja: Po pierwsze, wręcz nie wierzę w to, co widzę! Ale próbuję wypatrzeć, w jakim kierunku ucieka pies, po czym, po drugie, sama wybiegam z mieszkania i pokonuję mnóstwo stopni, myśląc przy okazji, co robić dalej. Psów się, niestety, boję, a takich obcych to już w ogóle... Idę jednak w stronę, w którą udał się ten zakichany kundel, pytając napotkanych sąsiadów i przechodniów, czy go widzieli, i mając nadzieję, że gdzieś po drodze, czy to na chodniku, czy pod jakimś krzakiem, tę "skradzioną" książkę znajdę (bo z pyska psa jej przecież nie wyciągnę). I że będzie ona w stanie nadającym się do jej przeczytania ;). W przeciwnym razie resztę tak wspaniale zapowiadającego się dnia będę miała zrujnowaną. A o czytaniu na ukochanym balkonie już chyba nigdy nie będzie mowy...

___

sobota, 19 października 2013

"Ukarać zbrodnię" - Erica Spindler

Tytuł oryginału: "All Fall Down".
Tłumacz: Klarysa Słowiczanka.
Wydawnictwo: Mira, 2013.
Liczba stron: 480.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 03.07.2013.
Zakończenie lektury: 04.07.2013.
Moja ocena: 7/10.

Erica Spindler to urodzona w 1957 roku amerykańska pisarka thrillerów i romansów. Miała zostać malarką, zdobyła nawet tytuł magistra sztuk pięknych na Uniwersytecie w Nowym Orleanie, ale jej kariera potoczyła się w zupełnie innym kierunku. Pisać zaczęła w 1982 roku, a skłoniła ją do tego przeczytana podczas walki z przeziębieniem książka. Dziś jest autorką i współautorką w sumie dwudziestu dwóch powieści (najnowsza z nich nosi tytuł "Justice for Sara") i laureatką takich nagród literackich, jak Kiss of Death Award, Listen Up Award oraz RITA Award.

Niewielkie miasteczko Charlotte w Karolinie Północnej. Z każdym kolejnym dniem miejscowa policja utwierdza się w przekonaniu, iż grasuje tutaj seryjny morderca. Po kilku, wydawać by się mogło, przypadkowych zgonach równie przypadkowych mężczyzn porucznik Melanie May odkrywa, że ich śmierć została dokładnie zaplanowana przez pewną osobę. Ale kim ta osoba jest? Kiedy na jaw wychodzą brudne fakty z życia każdej z ofiar, które, wygląda na to, że lubiły wcielać się w role damskich bokserów, zabójca zyskuje przydomek Mrocznego Anioła walczącego z przemocą i niesprawiedliwością. Niektórym owo "likwidowanie" niegodnych wręcz życia ludzi jest na rękę, ale coś takiego, jak samosąd, jest również przestępstwem i nie powinno mieć w ogóle miejsca. Melanie wraz z profilerem FBI, Connorem Parksem, robi wszystko, by rozszyfrować tożsamość Mrocznego Anioła, choć prócz obowiązków zawodowych ma jeszcze na głowie kilkuletniego synka, problemy z byłym mężem i dwiema siostrami, z którymi łączy ją nie tylko uczucie miłości, ale i niedająca o sobie zapomnieć okrutna przeszłość.

"Ukarać zbrodnię" to kryminał na przyzwoitym poziomie, ale uważam, że Spindler stać na jeszcze lepsze powieści - zetknęłam się już z takimi dużo wcześniej. Nadal jednak lubię jej twórczość. Autorka za każdym razem mnie zaskakuje, tematykę dla swych utworów dobiera tak, by uniknąć powtórzeń i podobieństw, potrafi budować napięcie i wykazuje się dużym sprytem przy tworzeniu zakończeń poszczególnych historii. Także koniec omawianego właśnie przeze mnie thrillera jest nieźle pokręcony, ale, co najważniejsze, sensowny. Jakiegoś wielkiego "bum!" jednak nie można oczekiwać, bowiem z fabuły wyłania się niewielka ilość podejrzanych, którzy mogliby kryć się za osobą Mrocznego Anioła. Dokładnie są to "aż" trzy postaci. W dalszej części książki pozostają zaledwie dwie. Ale żeby było nieco schematycznie, w powieści nie mogło zabraknąć wątku romansu - rozkwita on powoli między Melanie i Connorem, rzecz jasna, ale nie jest całkiem niepotrzebny i w ogóle nie przeszkadza w odbiorze całości.

Przyjrzę się teraz bliżej konkretnym tematom poruszanym w kryminale Spindler, a muszę przyznać, że zasługują one na uwagę i dają do myślenia. Pierwszym z nich jest rodzina i relacje panujące między jej członkami. Autorka skupia się tutaj na problemach godzenia pracy policjantki z życiem rodzinnym, w tym opieką nad małoletnim dzieckiem, oraz walką z kwestionowaniem przez byłego męża metod wychowawczych stosowanych przez Melanie wobec synka. Cały czas kibicowałam bohaterce pomyślnego zakończenia wszystkich tych spraw, łącznie z poprawą jej stosunków z siostrami, co stanowi jakby długi człon wyodrębnionej przeze mnie tematyki rodzinnej książki. Melanie ma dwie siostry - Mię, ofiarę brutalności własnego męża, przy którym trzyma ją jego bogactwo, oraz Ashley, niepotrafiącą zaufać żadnemu mężczyźnie z powodu tego, co spotkało ją w odległej przeszłości. Właściwie wszystkie siostry łączy ta przeszłość, bolesne wspomnienia, które w obecnych czasach rzucają inne światło na każdą z nich, sprawiają, że kobiety zwierzają się ze swych mrocznych sekretów i obaw, próbują zrozumieć siebie nawzajem i naprawić popełnione niegdyś błędy, niektóre nieświadome, ale tragiczne w skutkach. Spindler wykreowała naprawdę świetne bohaterki - każdy fragment z udziałem Mii lub Ashley czytałam z wypiekami na twarzy. Aby i dla Ciebie, drogi czytelniku, lektura była równie fascynująca, nie zdradzę nic więcej na temat sióstr i ich przeszłości.

O kwestii przemocy wobec kobiet nie będę się rozpisywać, zaznaczę tylko, że gdybym miała możliwość bezkarnego znęcania się nad mężczyznami - a raczej tchórzami, gnidami i różnego pokroju psycholami - molestującymi i poniewierającymi dziewczynki, nastolatki czy dorosłe kobiety, o których jest mowa w powieści "Ukarać zbrodnię", zrobiłabym to z dziką rozkoszą. Czy tacy ludzie powinni chodzić po tym świecie?

Przeczącą odpowiedź na to pytanie bierze sobie głęboko do serca Mroczny Anioł. Za cel obiera sobie wyeliminowanie (na stałe, ma się rozumieć) wszelkich znanych mu brutali i gwałcicieli, sprytnie ukrywających swe tożsamości przed resztą świata, przez co jakakolwiek kara nie ma szans ich dosięgnąć. Morderca dokonuje samosądów, sam wymierza sprawiedliwość, zabija, oczyszcza świat z nędznych kreatur, którymi gardzi. Oczywiście, niezależnie od jego intencji, postępuje źle. Bardzo źle. Zabicie człowieka to jednak zabicie człowieka i nic (przy pominięciu sytuacji zagrożenia życia czy samoobrony) nie jest w stanie usprawiedliwić tego czynu. Potrafię sobie wyobrazić - ale tylko wyobrazić - przeogromną złość człowieka, którego dotyka śmierć lub bolesna krzywda wyrządzona przez kogoś jego bliskiej osobie, przez kogoś, kogo nie spotyka żadna kara lub jest to kara niedostateczna i nieważne, że postanowiona przez sąd. Człowiek ma ochotę się zemścić. Nawet zabić. Ale, do licha, czy zabicie np. mordercy córki przywróci jej życie? Nie. Wręcz przeciwnie - narobi jeszcze więcej kłopotów z prawem i nie tylko, przykrości i bólu zarówno ojcu, jak i wszelkim jego krewnym i przyjaciołom wiążącym z nim jakieś nadzieje. Naczytałam się i naoglądałam - szczególnie w filmach i serialach kryminalnych - różnych przypadków związanych z samosądami właśnie i za każdym razem owo "zjawisko" niejako wytrącało mnie z równowagi. Nie da się przejść obojętnie obok tego zagadnienia.

Nie da się też przejść obojętnie obok thrillera Eriki Spindler, "Ukarać zbrodnię", który już od pierwszych stron zasiewa w umyśle czytelnika ziarno niepokoju, później nadal niepokoi, trzyma w niepewności, próbując od czasu do czasu nieco rozluźnić napiętą atmosferę, co do łatwych zadań nie należy, by na końcu pozwolić odbiorcy na niewielką dawkę zaskoczenia i dużo większą - ulgi. Doskonała lektura na jedną, dwie bezsenne noce. Polecam.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Mira.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

piątek, 18 października 2013

"Dogonić szczęście" - Lucy Gordon

Tytuł oryginału: "The Italian's Wife by Sunset", "The Millionaire Tycoon's English Rose", "The Mediterranean Rebel's Bride".
Tłumacz: Bogusław Stawski, Halina Kilińska, Agnieszka Wąsowska.
Wydawnictwo: Mira, 2013.
Liczba stron: 464.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 17.06.2013.
Zakończenie lektury: 30.06.2013.
Moja ocena: 5/10.

Lucy Gordon, właściwie Christine Sparks Fiorotto, to popularna angielska pisarka romansów. Do dziś napisała ich prawie osiemdziesiąt. Akcja jej utworów rozgrywa się zazwyczaj we Włoszech, gdyż to właśnie tam, w Wenecji, autorka poznała i zakochała się w swoim przyszłym mężu, z którym jest szczęśliwa już ponad dwadzieścia lat.

"Dogonić szczęście" to książkowy zlepek trzech romansów z serii o przystojnych braciach pochodzących z Włoch, które już jakiś czas temu pojawiły się na rynku wydawniczym Harlequina. Każdy z nich przedstawia odrębną historię miłosną jednego z braci, ale dzięki wątkom pobocznym wszystkie łączą się ze sobą, widać, że jest tutaj zachowana ciągłość wydarzeń. Są to romanse, a jak to z romansami zwykle bywa, poruszają kwestię miłości, a także pewne problemy, które przeszkadzają w zachowaniu prawidłowych relacji pomiędzy kobietami i mężczyznami. Czytelnik ma więc do czynienia z różnego rodzaju przeciwnościami losu, tajemnicami, niedomówieniami i specyficznymi charakterami poszczególnych bohaterów, poprzez które ich życie nie zawsze przypomina sielankę.

Pierwsza część książki "Dogonić szczęście", znana również pod tytułem "Ślub w Neapolu", opowiada o losach trzydziestojednoletniego Carla Rinucciego, włoskiego archeologa, który zakochuje się bez pamięci w trzydziestoośmioletniej Angielce, Delli Hadley, popularnej producentce telewizyjnej, która pragnie nakręcić program dokumentalny właśnie z jego udziałem. Oboje wręcz w ekspresowym tempie zostają kochankami, ale już wkrótce pojawiają się między nimi pierwsze zgrzyty - on bowiem zaczyna myśleć o małżeństwie, ona natomiast boi się głębszego zaangażowania z powodu dużej różnicy wieku, jaka ich dzieli, a jaka nie stanowi - według Carla - żadnej przeszkody dla ich związku. Od tej pory między obojgiem jest już tylko gorzej, a czytelnik musi zmagać się z nieustającymi wymianami zdań i kłótniami bohaterów na temat tego, kto pierwszy kogo zostawi lub zdradzi w najbliższej przyszłości, co, niestety, trochę irytuje. Ale za dość urozmaiconą akcję i wzruszające zakończenie stawiam tej historii ocenę 6/10.

W drugiej części, czyli "Włoskim kaprysie", na pierwszy plan wysuwa się brat bliźniak Carla, Rugierro Rinucci, który, jak się okazuje, nie może zapomnieć o dawnej miłości, owianej tajemnicami Angielce, Sapphire. Spędził z nią tylko dwa tygodnie, ale zdążył się w niej zakochać na zabój i... rozczarować, gdy ukochana zniknęła bez słowa. Tymczasem do Włoch przybywa Polly Hanson, pielęgniarka, krewna Sapphire, która ma o niej pewne informacje dla Rugierra. Pojawienie się Polly w życiu tego mężczyzny wywołuje sporo zamieszania, właściwie wywraca je do góry nogami. Ów romans spodobał mi się najbardziej z wszystkich trzech, ponieważ obfituje w sekrety, interesujące przemiany wewnętrzne bohaterów oraz wiele zarówno poruszających (relacje Rugierra i innych członków jego rodziny z Matthew), jak i zabawnych (dociekanie Rugierra tego, kim jest i jaki jest Brian) zdarzeń. "Włoski kaprys" oceniam na pełne 6/10.

Natomiast trzeciej części książki, "Włoskim zaręczynom", postawiłam notę 4/10 - głównie za mało wartką akcję, wypływającą z niej nudę oraz irytację. A wszystko to "dzięki" wiecznie sprzeczającej się parze głównych bohaterów, jaką stanowią Francesco Rinucci oraz Celia Ryland. Ich niekończące się kłótnie i brak wzajemnego zrozumienia i zaufania wynika z prostego faktu - Celia jest niewidoma. Ona nie ubolewa nad swoją ślepotą, wręcz przeciwnie, jest pozytywnie nastawiona do otaczającego ją świata i doskonale sobie w nim radzi. On natomiast nie potrafi przywyknąć do tego, traktuje więc swą partnerkę niemalże jak nieporadne dziecko i zabrania jej wykonywania niebezpiecznych czynności, których, jak na złość, Celia chce spróbować, doświadczyć, takich jak nurkowanie czy skok ze spadochronem. Bohaterowie rozchodzą się i schodzą z powrotem, niby się kochają, ale jedno drugiemu uwielbia robić na złość. Uparci są jak dwa stada osłów. Fabuła kręci się, zataczając kółka nad ich sprzeczkami, co, niestety, nuży i denerwuje odbiorcę. Dopiero pod sam koniec, którego, swoją drogą, nie mogłam się doczekać, pojawia się w miarę interesujący wątek ze śmiercią jednego z członków rodziny Rinuccich i wychodzi na jaw parę intrygujących faktów.

Całość, mimo iż pracowało nad nią trzech tłumaczy, sprawia wrażenie jednolitej - język jest ładny i grzeczny, na ogół dobrze i szybko (oprócz ostatniej części) się ją czyta. Historie przedstawione w poszczególnych częściach książki "Dogonić szczęście" są bardzo zróżnicowane, stwierdziłabym też, że zbliżone bardziej do gatunku powieści (nowel) obyczajowych, bo pozbawione gorących opisów scen erotycznych. Więcej w nich problemów do rozwiązania aniżeli jakichś wielkich namiętności czy miłosnych uniesień. To typowe utwory na chłodne, nudne wieczory, na chwilowe zapomnienie, zatracenie się w pięknych Włoszech i jeszcze piękniejszych (przystojnych) Włochach. Lekturę umilają szczęśliwe zakończenia, których i tak można się spodziewać jeszcze przed sięgnięciem po tę książkę. Lucy Gordon obrała sobie za cel obdarowanie tytułowym szczęściem wszystkie zakochane pary i tak też zrobiła.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Mira.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

wtorek, 15 października 2013

"Zła kobieta" - Amanda Prowse

Tytuł oryginału: "What Have I Done?".
Tłumacz: Katarzyna Rosłan.
Wydawnictwo: Wielka Litera, 2013.
Liczba stron: 384.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 14.06.2013.
Zakończenie lektury: 16.06.2013.
Moja ocena: 7/10.

Amanda Prowse tak na dobre zajęła się pisaniem dopiero kilka lat temu. I już odnosi sukcesy. Już zaistniała w literackim świecie. Jej ulubioną tematyką jest kobiecość, dlatego też w swych utworach opisuje kobiece perypetie rodzinne, miłosne i kobiece problemy, ujawniając przy tym najgłębsze zakamarki kobiecej psychiki. Nie inaczej jest w "Złej kobiecie", powieści kipiącej silnymi emocjami i bólem. Książka ta bowiem ma charakter dramatu obyczajowego ukazującego motyw powtarzający się w wielu utworach pisanych czy filmowych, a mianowicie motyw przemocy. A skoro przemoc, pomyślałam sobie, że wszystko na jej temat zostało powiedziane i pokazane już wcześniej, nic mnie już nie zaskoczy. Jakże się myliłam...

Chyba nie ma osoby, która nie twierdziłaby, że rodzina Brookerów jest rodziną idealną. Kochającą się, szczęśliwą, przyjazną, sympatyczną... Można by tak wymieniać bez końca. On - Mark, głowa rodziny, doskonały dyrektor dobrze prosperującej szkoły, fantastyczny, niemalże zawsze uśmiechnięty, życzliwy, a na dodatek bardzo przystojny mężczyzna. Ona - Kathryn, wierna małżonka, perfekcyjna pani domu (wprawdzie z nieco dziwacznym codziennym zwyczajem prania pościeli, ale to nieistotny drobiazg) i kochająca matka dwojga nastolatków, Lydii i Dominica. Pewnego dnia jednak ta rodzinna sielanka zostaje nagle przerwana - Mark umiera. Dokładniej rzecz biorąc, ginie od śmiertelnego ciosu zadanego nożem przez... jego własną żonę. Kathryn oddaje się w ręce policji, a następnie trafia do więzienia. Po wyjściu na wolność próbuje ułożyć swe życie na nowo, ale to, czego pragnie najbardziej - odbudowy kontaktów z dziećmi i ich zaufania - ciągle wymyka jej się z rąk. Czy Lydia i Dominic będą w stanie wybaczyć matce zamordowanie ich ojca i ukrywanie prawdy o ich rodzinie przez kilkanaście lat?

Książka Prowse składa się z dwunastu rozdziałów, które na przemian ukazują fragmenty z życia głównej bohaterki, począwszy od okresu przed dziesięcioma laty, kiedy to Kathryn zabija Marka, a kończąc na teraźniejszości, czyli takim etapie jej życia, w którym (już) Kate kurczowo trzyma się nadziei na lepsze jutro, na ponowne szczęście u boku Lydii i Dominica, na niezmąconą żadnym niepokojem wolność. Uwielbiam retrospekcje w powieściach, w których czai się jakaś tajemnica, i z każdą kolejną stroną zbliżam się do jej odkrycia, poznając oprócz niej wiele wątków pobocznych, które budują znakomity nastrój danego utworu.

W "Złej kobiecie" czytelnik ma do czynienia z kwestią przemocy - zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Mark wręcz torturuje swoją zonę na rozmaite, wyszukane sposoby i nikt - nawet ich dzieci - o tym nie wie, bo mężczyzna robi to w sposób niezauważalny dla nikogo, niczym wyrachowany, zimny, wyrafinowany profesjonalista, a Kathryn, ze względu na dzieci, wytrwale ukrywa prawdę o pozornie idealnej rodzinie, w której przyszło jej żyć. Prowse ową przemoc - czynniki ją wywołujące, jak i metody znęcania się Marka nad małżonką - subtelnie dawkuje na stronicach swej powieści, intrygując odbiorcę do granic jego możliwości. Tak, to prawda, nie mogłam się doczekać momentu, w którym dowiem się wreszcie, jakiego rodzaju kary stosuje wobec głównej bohaterki jej mąż. Ale gdy już do niego dobrnęłam, natychmiast pożałowałam swego pośpiechu. Nie, książka nie epatuje brutalnością, ale wystarczyło kilka stron szczegółowych opisów chorego postępowania Marka, by dosłownie zrobiło mi się słabo. Chcąc nie chcąc, musiałam raz po raz na chwilę powieść odłożyć i odetchnąć, zebrać myśli, zebrać do kupy samą siebie.

"Lista była długa i drobiazgowa. Puszki należało ustawiać jedna na drugiej, ale nie więcej niż trzy w jednej piramidzie, etykietkami do przodu (...) Dywan zawsze należało odkurzać prostymi, pionowymi ruchami, prowadząc końcówkę ssącą równo obok śladu poprzedniego ruchu (...) W odpowiedni sposób należało również przechowywać skarpetki - zwinięte parami w kulki i poukładane według kolorów w szufladzie. Istniał właściwy sposób zapełniania zmywarki, składania ręczników, wyjmowania i zawiązywania pełnego worka na śmieci, szczotkowania zębów, parkowania samochodu oraz prowadzenia go, karmienia dzieci, czesania i strzyżenia włosów, ścielenia łóżka, polerowania podłóg, zwracania się do sąsiadów, pisania kartek świątecznych, odbierania telefonu, ubierania się, chodzenia, mówienia, myślenia..."*.

Nigdy nie potrafiłam zrozumieć kobiet, które trwają lub trwały w związku małżeńskim pełnym przemocy. Zazwyczaj jednak - czy to właśnie w książkach, czy w filmach - spotykałam się z niekończącą się miłością kobiety do męża, dzięki której nawet bicie i poniewieranie nią było uzasadnione. To jest dla mnie wręcz niepojęte, ale być może głównie dlatego, że sama nigdy nie byłam w podobnej sytuacji (i nie chciałabym być, nawet tylko po to, by przekonać się, jak taki toksyczny związek może wyglądać. Ale, wracając do "Złej kobiety" - tutaj podejście kobiety do tego, jak traktuje ją partner, jest zupełnie inne. Pełne bezradności, owszem ale też pełne nienawiści wobec mężczyzny, pozbawione chęci dalszego tkwienia w małżeństwie, po prostu pozbawione miłości. "Uśmiechnęła się. Co dzień ćwiczyła uśmiech przed lustrem, bo w sposób naturalny nie potrafiła już tego robić. Dawno straciła ochotę"**. Wszelkie zasoby miłości Kathryn są przelewane na Lydię i Dominica. Dzięki nim kobieta posiada w sobie siłę na przetrwanie kolejnego dnia, mimo iż każdy taki dzień jest dla niej potworną męką, upokorzeniem i bezgłośnym wołaniem o pomoc, którego oczywiście nikt nie usłyszy. "Każde w miarę szczęśliwe wspomnienie lub wydarzenie związane z dziećmi natychmiast przysłaniał czarny cień poczynań męża. Zupełnie jakby była aktorką i grała w sztuce. Na scenie uczestniczyła w wielu radosnych i ekscytujących przygodach. Nie mogła jednak wiecznie być na scenie, a kiedy tylko wchodziła za kulisy, spadały na nią potworne przeżycia, których nie była w stanie uniknąć. Nie mogła zrobić nic więcej, jak tylko dzień po dniu z mozołem stawać przed widownią, przywoływać na twarz uśmiech i skrywać swe nieszczęście, w głębi duszy zaś mieć nadzieję, że któryś z widzów dostrzeże je i przyjdzie jej z pomocą"***.

Wytrzymując z Markiem siedemnaście lat dla dobra dzieci, a następnie go zabijając, Kahtryn nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo pokręcony okaże się jej los. Z dnia na dzień traci dosłownie wszystko, łącznie z miłością Lydii i Doma. Czy postąpiła właściwie? Czy rzeczywiście można określić ją mianem tytułowej złej kobiety? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ale skoro Mark znęcał się nad żoną praktycznie od dnia ślubu, poczyniłabym na jej miejscu pewne zapobiegawcze lub już ściśle określone kroki jeszcze przed przyjściem na świat ich dzieci lub kiedy byłyby one bardzo małe. Ale to jest oczywiście gdybanie. "Zła kobieta" nie skupia się na szczegółowych relacjach początkowego pożycia małżeńskiego głównej bohaterki (może tliło się w nim wówczas o wiele więcej miłości i nadziei aniżeli później), lecz na tych ostatnich jego chwilach, które, nie da się ukryć, są wstrząsające i wywołują mnóstwo różnorodnych emocji. Czego natomiast jestem stuprocentowo pewna, to faktu, iż Mark był złym mężczyzną. Bardzo złym. Okrutnym. Przebiegłym. Torturowanie małżonki to jedno, ale podburzanie własnych dzieci przeciwko ich matce i wymuszanie na nich miłości przeznaczonej tylko dla niego? Ach, miałam ochotę cisnąć książką o ścianę, gdy czytałam o tych sprawach!

Zapewniam, że nie jest to lektura łatwa i pogodna. Owszem, wśród pozostałych - o wiele przyjemniejszych i spokojniejszych - wątków związanych z życiem Kate czytelnik znajdzie między innymi jej pobyt w więzieniu, podróż na Karaiby oraz chyba najciekawszy z nich, utworzenie Prospect House, swoistego rodzaju domu opieki dla dziewcząt i kobiet, które dotknęła trudna przeszłość, ale przez cały czas krąży ponad nimi złowieszczy, niedający o sobie zapomnieć duch Marka. Jest nad czym myśleć. Jest co analizować, jest nad czym się smucić i jest czemu niedowierzać.

Komu poleciłabym "Złą kobietę" Amandy Prowse? Przede wszystkim czytelnikom o stalowych nerwach, gustującym w tematach trudnych i bolesnych. To pozycja godna uwagi - o ludzkich potworach, nadziei, dążeniu do wolności i szczęścia, które jest tak kruche, jak delikatna kobiecość zarówno kobiety widniejącej na okładce książki, jak i każdej innej.

*s.163
**s.87
***s.114

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Wielka Litera.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

niedziela, 13 października 2013

"Moralność pani Dulskiej" - Gabriela Zapolska

Wydawnictwo: Biblioteka Narodowa, 2007.
Liczba stron: 64.
Rozpoczęcie lektury: 09.06.2013.
Zakończenie lektury: 09.06.2013.
Moja ocena: 5/10.

Gabriela Zapolska, właściwie Maria Gabriela Korwin-Piotrowska, to żyjąca w latach 1857-1921 polska dramatopisarka, powieściopisarka i publicystka. Uprawiała również aktorstwo, ale nie odniosła żadnych większych sukcesów. Jako pisarka zadebiutowała w 1881 roku opowiadaniem "Jeden dzień z życia róży". Na ogół jej utwory - czy to nowele, czy to powieści i sztuki teatralne - poruszają tematykę mniejszych lub większych problemów społecznych, autorka skupiała się też na psychoanalizie wykreowanych przez siebie bohaterów.

Jej najsłynniejszą sztuką teatralną jest grana po dziś dzień "Moralność pani Dulskiej", dramat naturalistyczny z 1906 roku, pierwsza część cyklu opowiadającego o perypetiach obłudnej Anieli Dulskiej. Akcja utworu rozgrywa się na początku XX wieku we Lwowie (lub Krakowie, w zależności od wydania dramatu), w salonie państwa Dulskich. Sztuka Zapolskiej była wystawiana nie tylko w teatrach, ale też adaptowana na potrzeby filmowe - i to kilkakrotnie.

Rodzinie Dulskich nie trzeba przyglądać się z bliska, by dostrzec jej wyjątkowość. Nie o pozytywną wyjątkowość jednak tutaj chodzi. Dulscy bowiem to grono osób otaczających się pozorami i złudzeniami na szeroką skalę. Osób, które kierują się wyznaczonym, ważnymi dla nich zasadami będącymi jednocześnie dla reszty świata czymś niezrozumiałym, budzącym zniesmaczenie, wstręt, niedowierzanie, a nawet litość. Nie bez powodu "Moralność pani Dulskiej" określana jest mianem tragifarsy. Tytułowa moralność w utworze Gabrieli Zapolskiej przyjmuje tutaj zupełnie inną, jakby odwrotną postać. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że ma ona wydźwięk ironiczny.

Przyjęło się, że głową każdej rodziny jest mężczyzna. W przypadku rodziny Dulskich wszystkimi i wszystkim "rządzi" kobieta – Aniela Dulska. Ta bohaterka nie ma w sobie ani grama pozytywnych uczuć, a także cech osobowości. Przede wszystkim rzuca się w oczy jej dwulicowość, fałszywość i życie na pokaz. Nie dopuszczając do siebie ani własnego domu, jak to lubi często mawiać, "publiki", nie przejmuje się nieporządkiem czy niechlujnym ubraniem, ale już poza domem wciela się w dostojną, szanowaną i nieznoszącą skandali przedstawicielkę stanu burżuazyjnego. Szczyci się swym "uczciwym" i znanym nazwiskiem. Jako właścicielka pewnej kamienicy, nie toleruje biednych i zdziwaczałych lokatorów, ale gdy chodzi o pieniądze, jest w stanie przymknąć oko na ich styl życia – doskonałym tego przykładem jest wynajmowanie mieszkania dobrze ułożonej finansowo prostytutce, a wypowiedzenie umowy najmu kobiecie, która z powodu zdrady męża chciała popełnić samobójstwo poprzez otrucie. Efekt? Próba samobójcza się nie wiedzie, za to "skandal z kamienicą Dulskiej" znajduje się na ustach większości ludzi i na łamach kilku gazet, co mało nie doprowadza Anieli do ataku serca...

Pieniądze odgrywają olbrzymią rolę w życiu Dulskiej. Kobieta jest bardzo chytra, skąpa i dopiero w obliczu zagrożenia skandalem i hańbą jest w stanie trochę wyszczuplić swoje oszczędności. Widać to na przykładzie niechętnego, ale koniecznego wypłacenia "odszkodowania" Hance, służącej, której płodzi dziecko, obiecuje ślub, a potem nie dotrzymuje tej obietnicy syn Dulskiej, Zbyszko.

Zbyszko to najstarsze dziecko Anieli i Felicjana Dulskich. Właściwie – jest to już dorosły mężczyzna, raczej leniwy, stroniący od pracy, ale już nie od pięknych kobiet, alkoholu i nocnych wypadów do kawiarni i pubów. Do osobowości tej postaci wkrada się niewielki chaos, poprzez który Zbyszko raz przyciąga do siebie odbiorcę, a raz odpycha. Przez większą część "Moralności pani Dulskiej" mężczyzna budzi litość, bo nie potrafi odnaleźć się w "pokręconej" rodzinie, z której pochodzi i do której należy. Głównie narzeka na matkę – jej zasady wychowania i sposoby prowadzenia pełnego pozorów i obłudy życia. Zbyszko uważa, że bycie Dulskim jest katastrofą. Przy każdej okazji buntuje się, sprzeciwia matce i wybuchowo reaguje na wścibskie zachowanie młodszych sióstr. Szczególny upust swym emocjom bohater daje w sytuacji, gdy postanawia ożenić się z Hanką, która nosi jego dziecko. Mężczyzna doskonale wie, jak bardzo nieprzychylnie jest nastawiona do związków bogatych z biednymi Aniela, dlatego chce zaburzyć jej tok rozumowania i "perfekcyjne" życie, spiesząc się do ożenku. Wkrótce jednak dowiadujemy się, jak bardzo jest on podobny do matki, jak bardzo pasuje i należy on do rodziny Dulskich, na którą na zewnątrz niby narzeka, ale wewnątrz nie może się bez niej obejść – za namową ciotki Juliasiewiczowej "spiskującej" z Dulską przeciwko Hance, rezygnuje ze ślubu ze służącą i przeprasza matkę za swoje zachowanie. Tak jak i ona więc mężczyzna ma dwa oblicza, można nim łatwo manipulować, lubi zwracać na siebie uwagę i ceni sobie wygodę.

W przypadku kolejnych dzieci Dulskich jest już nieco inaczej. Hesia nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle swej zakłamanej rodziny – z jednej strony zachowuje się jak mała głupiutka dziewczynka, a z drugiej strony chce być już dorosłą panną, której w głowie krążą flirty i zaloty. Lubi znajdować się w centrum zainteresowania, jest bystra, ale i roztargniona, nie obchodzą ją losy innych, zwłaszcza ciężarnej Hanki, z której dziewczyna zwyczajnie się naśmiewa.

Całkowitym przeciwieństwem Hesi oraz całej rodziny jest Mela, siostra tej pierwszej i Zbyszka. Mela to jedyna postać "Moralności pani Dulskiej", która budzi sympatię, zrozumienie i współczucie. To dobra, skromna, pomocna, ale na ogół samotna dziewczynka. Jej chęć niesienia pomocy Hance jest prawdziwa. Mela pragnie szczęśliwego zakończenia dla służącej i brata, a zarazem oderwania się od ponurej rzeczywistości, w jakiej przyszło jej żyć. Jest zrozpaczona finałowymi zdarzeniami, czyli odejściem Hanki i powrotem Zbyszka do dotychczasowych zajęć, głównie przesiadywania w pubach. Mela jest takim małym źródełkiem optymizmu i autentyczności, które na swój sposób porusza odbiorcę.

Pozostaje jeszcze jedna – niezwykle oryginalna – postać z utworu Zapolskiej, a mianowicie wspomniany już wcześniej Felicjan Dulski, mąż Anieli. Jego aktywność na łonie rodziny jest niemalże zerowa. Mężczyzna żyje pracą, natomiast w domu nie wykazuje zainteresowania poczynaniami swych krewnych i jedyne, na co go stać, to krzyknięcie w najbardziej irytującym go momencie: "A niech was wszyscy diabli!!!"*. Żadnych rad, żadnych sugestii, żadnej pomocy z jego strony. Nic więc dziwnego, że wszystko spoczywa na głowie "biednej" pani Dulskiej. Z jednej strony nie dziwię się, że bycie mężem takiej kobiety skutkuje obojętnością i milczeniem kobiety, ale z drugiej jednak – to smutne, że Felicjan nie robi kompletnie nic w kierunku poprawy jakości życia własnego i własnych dzieci.

Bohaterowie "Moralności pani Dulskiej" reprezentują specyficzną grupę osób przepełnioną pozorną skromnością, sarkazmem, a co za tym idzie, także samotnością. W rodzinie Dulskich nie ma bowiem miejsca na szczęście i radość, ba, o takich rzeczach w ogóle się w niej nie dyskutuje! Wydaje mi się, że tragizm tych postaci wynika z tego, iż każda z nich utknęła w "odpowiednim" dla niej martwym punkcie, którego wyjścia pilnie strzegą pewne wytyczne, dużo wcześniej ustalone, nie zawsze satysfakcjonujące, ale ważne dla zachowania pozorów reguły. Co istotne, niejeden człowiek w prawdziwym życiu postępował, postępuje i będzie postępował choć w niewielkim stopniu podobnie, jak członkowie rodziny Dulskich. "Co ludzie powiedzą?" to pytanie, które słyszy się przecież dosyć często. Należy jednak pamiętać o umiarze, by nie popaść w paranoję i upaść we własnoręcznie zbudowaną pułapkę kłamstw i fałszu. "Dulszczyzna" to postawa niegodna każdego z nas.

*s.45

sobota, 12 października 2013

"Powrót" - Håkan Nesser

Tytuł oryginału: "Återkomsten".
Tłumacz: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska.
Wydawnictwo: Czarna Owca, 2013.
Liczba stron: 336.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 06.06.2013.
Zakończenie lektury: 08.06.2013.
Moja ocena: 6/10.

Håkan Nesser jest jednym z najpopularniejszych szwedzkich pisarzy, twórcą kryminałów. Niegdyś pracował jako nauczyciel gimnazjalny. Zadebiutował w 1988 roku powieścią "Koreografen". Dwie najbardziej znane postaci przez niego wykreowane to Van Veeteren oraz Gunnar Barbarotti. Z tym pierwszym powstało aż dziesięć utworów. Część z nich została zekranizowana. Nesser trzykrotnie otrzymał nagrodę za najlepszy szwedzki kryminał, a jego książki przetłumaczono na ponad dwadzieścia języków.

"Powrót" jest trzecią - po "Nieszczelnej sieci" i "Punkcie Borkmanna" - powieścią z serii kryminalnej o mrukliwym, acz sprytnym komisarzu Van Veeterenie i jego policyjnych towarzyszy. Tym razem, oprócz tradycyjnego śledztwa w sprawie morderstwa, komisarz musi zmierzyć się również z innym demonem śmierci, a mianowicie nowotworem tkwiącym w jego ciele. Czy uda mu się połączyć obie niecierpiące zwłoki sprawy?

W 1962 roku zostaje zamordowana Beatrice Holden. W 1981 roku - kolejna kobieta, Marlene Nietsch. Sprawca, po dwóch dwunastoletnich odsiadkach, ponownie wychodzi na wolność. W 1994 roku kilkuletnia dziewczynka natyka się w lesie na owinięte w dywan bezgłowe zwłoki mężczyzny. Brakuje im również dłoni i stóp. Kim jest ofiara? Jak długo spoczywała w leśnym rowie? Dlaczego została pozbawiona takich, a nie innych części ciała? Czy to zabójstwo ma jakiś związek z tymi sprzed lat? Jeszcze przed operacją wycięcia kawałka jelita grubego, w którym zagnieździł się rak, Van Veeteren i jego młodsi koledzy po fachu próbują dowiedzieć się czegoś istotnego na temat zamordowanego, ale ich praca nie przynosi dobrych rezultatów. Dopiero w momencie, gdy komisarz idzie pod nóż, sprawy przybierają nieoczekiwany obrót - rodzą się przypuszczenia odnośnie tego, kim może być zabity mężczyzna, a na dodatek wychodzą na jaw nieprzyjemne zdarzenia z jego przeszłości. Co na to wszystko powie Van Veeteren, gdy ocknie się po operacji?

Owa operacja, całe to ciche zmaganie się starego policjanta z nowotworem, to ciekawy wątek obyczajowy, który wyróżnia "Powrót" na tle poprzednich tomów serii. Dzięki niemu wyłania się zupełnie inny obraz Van Veeterena. Zazwyczaj chłodny, zgorzkniały i gburowaty, w obliczu trudnej sytuacji zdrowotnej traci całą odwagę, jest przerażony, boi się śmierci, zdaje sobie sprawę z kruchości ludzkiego życia, życia nawet tak twardego człowieka, jakim jest on sam. I mimo że czytelnik doskonale wie, że operacja komisarza się powiedzie (w końcu "Powrót" nie jest ostatnią powieścią z jego udziałem), potrafi wykrzesać z siebie nieco współczucia dla jego osoby. To nawet miłe i ciekawe, acz krótkotrwałe doświadczenie, bowiem już wracając do zdrowia, Van Veeteren natychmiast staje się znów zrzędzącym gliną, oczywiście skutecznie, choć czasem niekonwencjonalnie, wykonując swoją pracę.

Oprócz tego pięćdziesięciosiedmioletniego policjanta w książce przewijają się też inni - aspiranci i inspektorzy, tacy jak Münster, Rooth, Reinhart, Jung czy Moreno. Każdy z nich ciągnie za sobą jakiś fragment życia prywatnego, na które żali się w miejscu pracy. Ci ludzie na ogół sprawiają wrażenie wiecznie niezadowolonych, nieszczęśliwych, ponurych, ale od czasu do czasu są w stanie wydusić z siebie nieco dobrego, podszytego ironią i ciekawymi powiedzonkami humoru, dzięki czemu także czytelnik może przywołać na swą twarz niewielki uśmiech.

Ów humor jest widoczny oczywiście głównie w dialogach poszczególnych postaci, a w tekście jest ich sporo. Sporo jest też nazw miejscowości belgijskich lub holenderskich, w których dzieje się akcja i które chyba w większości, jeśli nie wszystkie, są fikcyjne, mnóstwo jest nazwisk wyskakujących ni skąd, ni zowąd w trakcie przesłuchań policji w sprawie morderstwa - niemal w każdym rozdziale (a są one bardzo krótkie) autor serwuje odbiorcy jakiegoś nowego podejrzanego czy świadka, w wyniku czego można nieźle się pogubić, dopasowując daną ostać do nazwiska czy odwrotnie przy składaniu do kupy ostatecznej wersji tej kryminalnej historii "Powrotu". Od razu zaznaczę, że ów zabieg do prostych nie należy. Ogólny pomysł na fabułę utworu przypadł mi do gustu, ale główna zagadka do rozwiązania dla czytelnika pod tytułem "Kto zabił?" jest bardzo trudna. Nesser bowiem udziela zbyt mało wskazówek ułatwiających wytypowanie głównego sprawcy. Ale kto wie, może tak właśnie miało być? Ja jednak w przypadku kryminałów wolę trochę pogłówkować i cieszyć się z ewentualnego trafnego wskazania tego "złego charakteru". W przypadku tej powieści absolutnie nie było mi to dane.

Ale generalnie czytało mi się ją dobrze - szybko, płynnie i z dużym zainteresowaniem. Do zwięzłego stylu Nessera już przywykłam. Lubię to, że serwuje on czytelnikowi konkrety, pisze bez owijania w bawełnę, takim nieco surowym i wypranym z emocji językiem. We znaki dają się natomiast dłuższe opisy mające charakter przemyśleń głównych bohaterów, z których większość przybiera formę pytań. Owszem, mogą one być nieco męczące, szczególnie w dużej ilości, ale z drugiej strony, czytając książkę, wyobrażam sobie, że te pytania są skierowane również do mnie, co pozwala mi na stawianie trafnych lu nie hipotez dotyczących dalszego przebiegu akcji.

Głównie ze względu na tę niełatwą zagadkę, o której pisałam powyżej, "Powrót" oceniłam troszkę niżej aniżeli "Punkt Borkmanna". Lektura każdego tomu z serii o Van Veeterenie jednak jest dla mnie ciekawym doświadczeniem - w końcu ich akcja toczy się w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, a niektóre wydarzenia sięgają jeszcze dalej - i przyjemnie spędzonym czasem; w żadnym wypadku nie uznałabym go za stracony. Mam wielką nadzieję, że wkrótce uda mi się dostać w swoje ręce kolejny utwór Håkana Nessera, jakim jest "Kobieta ze znamieniem". Jego tytuł brzmi interesująco!

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Czarna Owca.

piątek, 11 października 2013

Prośba o kartkę urodzinową

Witajcie!

Dosłownie przed chwilą natknęłam się na Facebooku (www) na takie oto zdjęcie:
Ciekawa inicjatywa, prawda?
Zachęcam do udostępniania powyższej fotografii i wysyłania kartek Oliwii.
Sama myślę o dołączeniu do takowej jakiejś książeczki dla dzieci. Uważacie, że to dobry pomysł? :)

"Time Riders. Jeźdźcy w Czasie" - Alex Scarrow

Tytuł oryginału: "TimeRiders".
Tłumacz: Karol Sijka.
Wydawnictwo: Zielona Sowa, 2013,
Liczba stron: 432.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 19.05.2013.
Zakończenie lektury: 06.06.2013.
Moja ocena: 7/10.

Alex Scarrow pochodzi z Wielkiej Brytanii. Pierwsze dziesięć lat po studiach spędził, pracując w branży muzycznej, a kolejne dwanaście - jako grafik i ostatecznie projektant gier komputerowych, między innymi "Waterworld", "Evolva", "The Thing", "Spartan", "Gates of Troy" i "Legion Arena". Dopiero po 2000 roku zabrał się za pisanie - najpierw powieści dla dorosłych (thrillery), a potem także dla młodzieży. Dużą popularność zyskała jego seria "Time Riders". Za jej pierwszą część, "Time Riders. Jeźdźcy w Czasie", otrzymał takie nagrody literackie, jak Hampshire Book Awards i Red House Children's Book Award. Pisarz obecnie pracuje nad dziewiątym tomem traktującym o podróżowaniu w czasie.

Jakiś czas temu, przy recenzowaniu pewnej książki (zdaje się, że był to "Anioł stróż" Deana Koontza), wspomniałam o moim zamiłowaniu do motywu podróży w czasie, jaki pojawia się bardzo często zarówno w książkach, jak i filmach. Zaczęło się ono od słynnej trylogii Roberta Zemeckisa, "Powrót do przyszłości", i jeszcze nie skończyło. Poruszanie tematyki podróżowania w czasie na pewno nie jest zadaniem prostym i tak naprawdę każdy utwór, w którym się ona przewija, zawiera w sobie jakieś mankamenty, niedopowiedzenia, w wyniku których odbiorca zadaje sobie mnóstwo pytań i pragnie racjonalnie wytłumaczyć to, co wcale nie musi być racjonalnie wytłumaczone, bo racjonalne nie jest. Jeśli chodzi o mnie, owszem, również lubię wyłapywać jakieś nieścisłości i zazwyczaj robię to zupełnie niepotrzebnie, bo potem myślę, myślę i nabawiam się bólu głowy. Staram się więc zwracać też uwagę na co innego - na pomysły autorów i ich przedstawienie, zobrazowanie, licząc przede wszystkim na dużą dawkę rozrywki. Czy tę rozrywkę dostarczyła mi książka Scarrowa, "Time Riders. Jeźdźcy w Czasie"?

Jak najbardziej. Przyczyniły się do tego głównie nie skomplikowana czy zagmatwana fabuła, lecz intrygujące koncepcje związane z ukazaniem świata w następstwie wydarzeń historycznych i innych, które miały miejsce naprawdę, a które potoczyły się lub zakończyły zupełnie inaczej. Takim właśnie zmienionym elementem historii jest w pierwszej części tej młodzieżowej serii II wojna światowa. Na potrzeby powieści autor "pozwolił" zwyciężyć Niemcom, w wyniku czego rządy Hitlera i jego następców przekształciły cały świat nie do poznania, co jest odczuwalne nadal - w czasach współczesnych. Aby naprawić historię ludzkości, niejaki Foster werbuje do tajnej organizacji Jeźdźców w Czasie tuż przed śmiercią trójkę młodych ludzi - Liama O'Connora, który miał zginąć w katastrofie Titanica w 1912 roku, Maddy Carter, której żywot miał zakończyć się w 2010 roku wraz z rozbiciem samolotu, oraz Sal Vikram, która powinna była spłonąć w pożarze w roku 2026. Od tej chwili wszyscy troje, "uratowani" tylko i wyłącznie na potrzeby ważnej misji, przebywają w tak zwanej bańce czasowej unieruchomionej w Nowym Jorku w dniach dziesiątego i jedenastego września 2001 roku, by, dzięki różnym możliwościom i zdolnościom nastolatków, kontrolować zmiany na linii czasowej i natychmiast im zapobiegać. Zadanie to z całą pewnością do łatwych nie należy...

Przyznam szczerze, że powieść Scarrowa na początku nie zaabsorbowała mnie tak bardzo, jak później - trochę dłużyło się wprowadzenie do całej historii, wyjaśnienie, o co chodzi, kto jest kim i jak działają Jeźdźcy w Czasie. Jednak kiedy akcja rozkręciła się na dobre, książkę "połknęłam" w mgnieniu oka, pobudzając do działania własną wyobraźnię i kibicując bohaterom w ich ekstremalnych przygodach.

Postaci pierwszoplanowe nie zostały jednak wykreowane tak perfekcyjnie, jak bym sobie tego życzyła. Co rzuca się w oczy, to fakt, iż autor przedstawia je pokrótce, tak "raz-dwa", pisząc, kim były "za życia" i jakie posiadają umiejętności, na przykład spostrzegawczość czy znakomita orientacja w technologii. Umiejętności, które tak naprawdę nie zostają wykorzystane w ich misji maksymalnie, niestety. Młodzi bohaterowie nie wyróżniają się też niczym szczególnym, dzieli ich wiele lat w sensie czasów, w jakich się wychowali, a mimo to nie widać zbytnio tych różnic, zwłaszcza w ich zachowaniach. Ponadto Sal i Maddy są tak do siebie podobne (bo mało wyraziste), że kilkakrotnie w czasie lektury nie wiedziałam, o której to w danej chwili była mowa. Stary Foster, opiekun Jeźdźców w Czasie, również trochę mnie drażnił, głównie za sprawą swego niezbyt kompetentnego podejścia do całej tej misji skoncentrowanej na naprawie świata - ilekroć zapytany przez Liama, Maddy lub Sal, na czym polega ta lub inna czynność, co się stanie, gdy to i tamto, albo do czego służy taki czy inny przycisk jakiegoś urządzenia, zbywa ich machnięciem ręki i zapewnieniem, że wkrótce wszystkiego się dowiedzą, przy czym to "wkrótce" wcale nie chciało nadejść. Do samego końca powieści więc również w mojej głowie kłębiło się kilka pytań i wątpliwości, które, mam nadzieję, zostaną rozwiane w czasie lektury kolejnego tomu cyklu "Time Riders". Na uwagę natomiast zasługuje postać Kramera, chciwego, złośliwego i nie do końca stabilnego emocjonalnie człowieka odpowiedzialnego za niepożądane zmiany w historii, oraz postać Boba, dziwnej kreatury, inteligentnej maszyny powstałej na potrzeby misji. Ba, z Bobem zżyłam się o wiele bardziej aniżeli z całą resztą! Nic dziwnego - większość roboty przy podróżach w czasie odwalał właśnie on...

Książkę "Time Riders. Jeźdźcy w czasie" czyta się bardzo szybko, umożliwiają to krótkie rozdziały zakończone tak, aby od razu - z czystej ciekawości, pod wielkim napięciem - przewrócić kartkę i zajrzeć na następną stronę. Akcja toczy się naprzemiennie w różnych czasach - czy to podczas II wojny światowej, czy to w dniu zamachu na Kennedy'ego, czy to przed i po zamachu na World Trade Center, a nawet w niedalekiej przyszłości. Wszystko razem fajnie ze sobą współgra, tak jak wspomniałam powyżej, jest napięcie, ale w dalszym ciągu brakuje jakby jeszcze większej mocy. Niby dużo się w tej powieści dzieje, bo non stop ktoś przemieszcza się w czasie, tu i tam odbywa jakąś walkę czy przed czymś ucieka, ale - jak dla mnie - to ciągle trochę mało. Uważam, że akcja mogła zostać nieco bardziej rozbudowana albo po prostu szczegółowiej opracowana, opisana. Autor mógł tez zadbać o jej urozmaicenie jakimiś nieoczekiwanymi zdarzeniami - dobrym przykładem może być tutaj niebezpieczna sytuacja, w jakiej znalazła się Sal (i która powinna była - moim zdaniem - zakończyć się inaczej, bardziej dramatycznie), oraz o postrzępienie wyrównanego poziomu, na jakim została osadzona.

Na ogół jednak spędzenie czasu na lekturze tego utworu Alexa Scarrowa to świetna przygoda umożliwiająca czytelnikowi porządne oderwanie się od rzeczywistości. Żeby książka "Time Riders. Jeźdźcy w Czasie" przyniosła jak najwięcej zaskoczeń i pozytywnych wrażeń, radzę nie zaglądać na jej ostatnie strony, na których widnieje w dużym skrócie schemat wydarzeń historycznych zarówno przed, jak i po drastycznych zmianach spowodowanych wpędzeniem wehikułu czasu w ruch. Nastoletni czytelnicy gustujący w fantastyce na pewno będą zadowoleni, gdy sięgną po tę serię. Jak na razie, jej pierwszy tom podoba się także i sporej rzeszy dorosłych odbiorców. Sama już ostrzę pazurki na "Time Riders. Czas drapieżników".

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.

środa, 9 października 2013

"Pan Przypadek i trzynastka" - Jacek Getner

Wydawnictwo: Poligraf, 2013.
Liczba stron: 202.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 09.05.2013.
Zakończenie lektury: 16.05.2013.
Moja ocena: 6/10.

"Pan Przypadek i trzynastka" to pierwsza z czternastu części serii o przygodach detektywa-amatora, Jacka Przypadka, autorstwa polskiego pisarza i scenarzysty, Jacka Getnera. Niewielka objętościowo, zawiera w sobie trzy opowiadania następujące po sobie po mniej więcej tygodniowych przerwach w akcji, tak że istotne jest tutaj zachowanie właściwej kolejności czytania tych utworów. Wprawdzie główny bohater w każdym z nich rozwiązuje inną zagadkę, to jednak niektóre postaci i powiązane z nimi wątki przewijają się przez całą książkę i zapewne będą się przewijać przez następne części serii.

Pierwsze opowiadanie w omawianej przeze mnie książce nosi tytuł "Arszenik i stare obrazy". Kwestia kradzieży czy fałszowania cennych dzieł sztuki pojawia się w literaturze bardzo często, ale chyba zawsze zdoła mnie zaintrygować. Nie inaczej było i tym razem. Cztery stare obrazy znikają z mieszkania Irminy Bamber, sąsiadki tytułowego Przypadka, która w zaistniałej sytuacji mianuje mężczyznę detektywem i prosi o odnalezienie skradzionego mienia. Cała akcja toczy się wokół jednej z warszawskich kamienic, paru innych miejsc, ponad dwudziestu postaci, w tym zaledwie kilku podejrzanych o popełnienie przestępstwa. Pomysł na zagadkę autor miał dość ciekawy, aczkolwiek zabrakło mi tutaj nieco komplikacji, zamieszek, jakiegoś szaleństwa. Oceniam to opowiadanie na 6/10.

W kolejnym utworze, "Listonosz zawsze przychodzi dwa razy", Przypadek ma do czynienia z bardziej poważnymi krętactwami, tym razem w branży nieruchomości. Na ponowne zlecenie pani Irminy Jacek ma odnaleźć skarb w postaci cennych znaczków pocztowych w domu emerytowanego Stefana Kolanki. Wraz z poznawaniem kolejnych bohaterów i ich podejrzanych działań, czytelnik jest w stanie dość szybko i łatwo domyślić się, o co tak naprawdę chodzi z tym skarbem i w jaki sposób zakończy się cała historia. Drugie opowiadanie otrzymuje ode mnie notę 5/10.

Ostatnie przygody warszawskiego detektywa ukazane w opowiadaniu "Mężczyzna, który się nie uśmiechał" tyczą się łamania prawa autorskiego. Tym razem odbiorca już na samym początku dowiaduje się, kto jest tym "złym", za to na udowodnienie jego winy musi poczekać do końca utworu. Franciszek Karasiński-Wołkowyjski wystawia jako własną sztukę początkującego Jana Fredry, która cieszy się ogromnym uznaniem widzów. Przypadek bierze sprawy w swoje ręce i w mgnieniu oka rozwiązuje ów problem. To opowiadanie, z racji tego, iż rozbawiło mnie najbardziej z wszystkich trzech, oceniam na 6/10.

"Pan Przypadek i trzynastka to książka, owszem, zawierająca elementy charakterystyczne dla kryminału, ale ja postawiłabym ją na sklepowej półce w dziale "przygodowe". Krwawych potyczek i brutalności czytelnik w niej nie uświadczy, a gdyby nie przelotne romanse Przypadka i wysokie mniemanie o swej seksualności jego przyjaciela, Błażeja Sakowicza, książka byłaby idealna dla młodszych czytelników, szczególnie takich, którzy swoją przygodę z kryminałem dopiero rozpoczynają. Nie twierdzę jednak, że to źle. Nie każdy utwór, w którym jest do rozwiązania jakaś tajemnicza sprawa, musi budzić grozę i nie dawać spać po nocach. Stylem Jacek Getner zahacza o powieści Doyle'a czy Alexa, których akcja zazwyczaj rozgrywa się w jednym, ściśle określonym miejscu, a krąg podejrzanych o to czy tamto jest maksymalnie zawężony, ale Przypadkowe wersje i tak są dużo lżejsze, łagodniejsze, co istotne, autor stawia też na humor.

Wspomniany wyżej Błażej Sakowicz, zwany też Młodym Bogiem Seksu, niektórym może wydać się zabawną postacią, mnie jednak nieco irytował i przynudzał tym swoim samouwielbieniem. Ubaw miałam jednak z nieudolnych policjantów, starszego aspiranta Smańki i podkomisarza Łosia, którym zawsze "udaje się" być w tyle za detektywem-amatorem, ale do przypisania sobie jego zasług są pierwsi w kolejce. Sam Jacek Przypadek nie wzbudził we mnie żadnych konkretnych uczuć - niby to tęskni za zaginioną dziewczyną (coś mi się zdaje, że aż taka zaginiona to ona nie jest i w którejś z kolejnych części serii się pojawi, by trochę namieszać), wdaje się w nic nieznaczące romanse, udaje narzeczonego aplikantki ojca, Marzeny Kolskiej, trenuje do maratonu, nie pracuje i z dnia na dzień staje się genialnym detektywem, co moim zdaniem (ten jego geniusz) jest mocno przesadzone. Niemniej jednak jego dalszych relacji z Marzeną jestem ciekawa.

Na koniec dorzucę jeszcze parę słów na temat "Poligrafowego wydania "Pana Przypadka i trzynastki". W porównaniu z poprzednią książką Jacka Getnera, "Dajcie mi jednego z was", korekta (przy pominięciu naprawdę sporadycznych literówek, braków ogonków czy przecinków) wypada tutaj bardzo dobrze, ale cena z okładki, jak i sama okładka, niestety mogą zniechęcić do zabrania się za lekturę tej pozycji. Wydaje mi się, że koszt książki - trzydzieści pięć złotych - należy do wygórowanych. Bo nie dość, że wydanie jest "takie sobie", to utwory w charakterze opowiadań niezbyt długie, w dodatku będące jedną czternastą całości historii o Przypadku. Gdyby tak pomnożyć trzydzieści pięć złotych przez czternaście... Cóż, wracając jeszcze do okładki - jej projekt jest bardzo ubogi; najzwyklejsza czcionka, kłębek wełny imitujący bombę, która może zaraz wybuchnąć, nawet nie wiąże się z treścią książki. Cieszę się więc niezmiernie, że w wyborze okładki dla następnej części serii, "Pana Przypadka i celebrytów", pomagają blogerzy specjalizujący się w czytelnictwie.

Reasumując, stwierdzam, że "Pan Przypadek i trzynastka" Jacka Getnera to całkiem sympatyczny zbiór owianych tajemnicami opowiadań, który szybko czytająca osoba jest w stanie "połknąć" w ciągu półtorej-dwóch godzin. Trochę zbyt ułożony, grzeczny, ale niosący nadzieję na to, że z czasem poszczególni bohaterowie się rozkręcą, a i sprawy dla Przypadka staną się bardziej skomplikowane i niebezpieczne. Przyszło mi nawet na myśl, że całkiem fajny serial przygodowo-komediowy mógłby powstać na bazie przygód tegoż detektywa (jedno opowiadanie = jeden odcinek), oczywiście pod warunkiem, iż zagraliby w nim doświadczeni i sprawdzający się w komediowych i tych poważnych rolach aktorzy. Jeśli nadarzy się okazja, sięgnę po "Pana Przypadka i celebrytów".

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję autorowi - Jackowi Getnerowi.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...