niedziela, 30 września 2012

Zapowiedź październikowej edycji Wyzwania Rocznikowego

Witajcie!
Zgodnie z obietnicą sprzed kilku dni, spieszę zapowiedzieć pierwszą - październikową - edycję zaproponowanego przeze mnie Wyzwania Rocznikowego (WR), którego zasady można znaleźć TUTAJ.
Jak na razie, oprócz mnie, chęć udziału w zabawie zgłosiła tylko jedna osoba, ale dzięki temu mogłam już zorganizować minilosowanie ;). Być może w trakcie wyzwania niektórym z Was łatwiej będzie się przyłączyć, na co oczywiście bardzo liczę :). Rocznikom przypisałam odpowiednio cyfry:
1 - 1988
2 - 1983
i pewna przydatna stronka "zarządziła", iż
zatem wylosowany rok to...
1988
Zgodnie z zasadami WR, w czasie od 1 do 30 października każdy uczestnik poszukuje książki lub książek wydanych po raz pierwszy na świecie lub w Polsce w roku 1988. Ów rok to rok powstania książki i to się liczy, nieważne więc, po które wydanie sięgniecie Wy :). Wybraną książkę (lub książki) należy przeczytać, zopiniować/zrecenzować, a następnie linka do opinii/recenzji podać w komentarzu pod TYM postem. Podsumowanie miesiąca nastąpi 31 października, kiedy to jednocześnie wylosuję rok na kolejny miesiąc.
Chęć udziału w WR należy zgłaszać w komentarzu TUTAJ, podając swój rok urodzenia. Mile widziane "rozpowszechnianie" WR - im więcej uczestników, tym lepiej!
Życzę Wam powodzenia i przyjemnej lektury! :)

sobota, 29 września 2012

Stosik wrześniowy

Wrzesień dobiega końca, a więc czas zaprezentować pozycje książkowe, jakie pojawiły się u mnie w tymże miesiącu :). Część została już przeze mnie przeczytana, dwie powieści to świeżynki, dopiero co odebrane na poczcie, więc już nie mogę się doczekać lektury :).


Od dołu:
- "Dekorowanie potraw" - Joanna Góźdź - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Świat Książki;
- "Kobieta z piątej dzielnicy" - Douglas Kennedy - jak wyżej. Gorąco polecam - recenzja TUTAJ;
- "Fanaberie" - Jolanta Wrońska - jak wyżej. Recenzja TUTAJ;
- "Dziedzictwo" - Katherine Webb - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Insignis;
- "Zobaczyć tęczę" - Karolina Kubilus - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Replika;
- "Śladem zbrodni" - Tess Gerritsen - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Mira. Recenzja TUTAJ;
- "A jeśli ciernie" - recenzencka, otrzymana od wydawnictwa Świat Książki. Recenzja TUTAJ;
- "Nikomu nic nie mów" - Jacek Krakowski - prezent od Syndykatu Zbrodni w Bibliotece; recenzja TUTAJ.

Do recenzji otrzymałam również e-booka "Feniks - Początek" autorstwa Karoliny Wojdy. Powieść ta reprezentuje fantastykę młodzieżową, gatunek mi obcy, więc bardzo jestem jej ciekawa :).

piątek, 28 września 2012

"Czerwony smok" - Thomas Harris

Wydawnictwo: Amber, 2004.
Liczba stron: 294.
Rozpoczęcie lektury: 26.09.2012.
Zakończenie lektury: 28.09.2012.
Moja ocena: 7/10.

Thomas Harris to urodzony w 1940 roku autor thrillerów psychologicznych. Po ukończeniu studiów na Baylor University rozpoczął karierę dziennikarza w "Waco Tribune-Herald". Był też stałym recenzentem wielu magazynów. Po kilku latach przeniósł się do Nowego Jorku i podjął pracę w charakterze niezależnego reportera. Napisał zaledwie kilka książek sensacyjnych, ale ponieważ część z nich okazała się wręcz wybitna, zyskał popularność na całym świecie. "Czerwony smok" doczekał się dwukrotnej ekranizacji - w roku 1986 i 2002, z kolei filmowa wersja "Milczenia owiec" z Anthonym Hopkinsem i Jodie Foster w rolach głównych zdobyła pięć Oscarów.

"Czerwony smok" jest pierwszą powieścią tego autora, po którą miałam okazję sięgnąć. Jest to też pierwsza z czterech części, w których pojawia się postać bezwzględnego mordercy, a jednocześnie inteligentnego psychiatry, Hannibala Lectera. Harris w swej książce odkrywa karty mrocznych, potężnych, a przy tym okrutnych i nieludzkich umysłów socjopatycznych zabójców. Nie oszczędza słów na ukazanie brutalności i zmian w psychice bohaterów, przez co przez tę pozycję literacką nie da się łatwo i beztrosko przebrnąć.

Tytułowy Czerwony smok to istota z obrazu Williama Blake'a o nazwie "Wielki czerwony smok i niewiasta obleczona w słońce", a także pseudonim zafascynowanego tym dziełem sztuki wyrafinowanego wręcz przestępcy. Przestępcy, który zdołała w bestialski sposób zamordować dwie amerykańskie rodziny, a mimo to w dalszym ciągu pozostaje sprawcą nieznanym, i, rzecz jasna, na wolności. Zadania w postaci schwytania go podejmuje się były pracownik FBI, Will Graham, odznaczający się znakomitą pamięcią wzrokową i logicznym, aczkolwiek na swój własny sposób, myśleniem, dzięki którym odnosił niegdyś sukcesu, tropiąc seryjnych zabójców. Owo zadanie do prostych nie należy. Szybko okazuje się, że Czerwony smok to dość skomplikowany, ale i sprytny osobnik, na domiar złego Graham musi stanąć twarzą w twarz z osadzonym w szpitalu psychiatrycznym Hannibalem Lecterem, w przeszłości szanowanym psychiatrą, a zarazem bezwzględnym psychopatą, który został złapany właśnie dzięki niemu. Czy Lecter będzie w stanie pomóc policji i FBI rozgryźć sprawę człowieka, który za cel obrał sobie zlikwidowanie wybranych rodzin? A może inaczej - czy w ogóle zechce im pomóc?

Zabierając się za lekturę "Czerwonego smoka", spodziewałam się jakiejś wielkiej rewelacji, w końcu tę książkę Harrisa oraz "Milczenie owiec" uznano za najwybitniejsze thrillery psychologiczne końca XX wieku. Wprawdzie nie przeczytałam wszystkim powieści z tego gatunku opublikowanych w tamtym okresie, gdyż częściej sięgam po te nowsze, więc pewnie dlatego Harris nie zaskoczył mnie tak bardzo, jak bym sobie tego życzyła. Podejrzewam, że w latach 80. i 90. "Czerwony smok" zachwycał bardziej aniżeli dziś i chyba jest to całkiem zrozumiałe. Pisarz stworzył fascynującą opowieść, ale w moim odczuciu ubrał ją w zbyt małą ilość emocji. Być może wynikło to ze stylu, jakim się posłużył. W utworze bowiem dominują dialogi, a wszelkie opisy przedstawiające dane wydarzenia zbudowane są z krótkich, rzeczowych zdań, które często brzmią jak stwierdzanie suchych faktów, a to trochę mnie drażniło. I pewnie ów styl pisarski w dużej mierze sprawił, że tę powieść "maglowałam" przez trzy noce, a nie mniej.

Akcja utworu toczy się w tempie raczej umiarkowanym, skupiając się przede wszystkim na poczynaniach policji i FBI dotyczących ustalania profilu zabójcy i badania wszelkich śladów, jakie gdziekolwiek i kiedykolwiek on pozostawił. Faktem jest, iż czytelnik szybko dowiaduje się, kto stoi za morderstwami dwóch rodzin, nie wiedzą tego jednak członkowie organów ścigania, przez co z każdą kolejną stroną "Czerwonego smoka" wzrasta napięcie towarzyszące nadziei na nieoczekiwany obrót zdarzeń i schwytanie sprawcy.

Postaci wykreowane przez Harrisa, w tym także postać Willa Grahama, nie wyróżniają się jakoś szczególnie, gdyż reprezentują sobą obraz bezradności, rozpaczliwej wściekłości, niecierpliwości i ponurego stylu bycia, choć czasami gdzieś ktoś zarzuca jakąś dowcipną uwagą, ukazując szczyptę ironicznego poczucia humoru. Poza oczywiście Czerwonym smokiem. To jedyny bohater wyróżniający się ponad wszystko i wszystkich swoją doprowadzającą do obłędu osobowością i pozorami, za jakimi się kryje w życiu codziennym. Niewielka rola, jaką autor obdarzył Hannibala Lectera, wydaje się prawie bez znaczenia na tle wydarzeń krążących wokół tytułowego mordercy. Dlatego ci czytelnicy, którzy mają nadzieję na "dużo" Lectera, mogą się rozczarować. Dodam jeszcze, że spodobała mi się też kreacja Reby McClane, ale żeby zbyt wiele nie zdradzać, napiszę tylko, że dowiesz się o niej czegoś więcej, gdy zagłębisz się w lekturze tej książki, drogi czytelniku.

A myślę, że warto przyjrzeć się jej bliżej chociażby po to, by poznać i wyrobić sobie opinię na temat początków sagi o Hannibalu Lecterze poprzedzających "Milczenie owiec", które zaliczane jest to klasyki gatunku. Cieszę się, że sięgnęłam po "Czerwonego smoka", bo, choć utwór ten nie okazał się arcydziełem, to jednak dostarczył mi mnóstwo wrażeń i ciekawych analiz dotyczących funkcjonowania psychopatycznych umysłów, co jest przecież charakterystycznym elementem thrillera psychologicznego, gatunku, który wręcz uwielbiam. Bez wątpienia obejrzę ekranizację tejże książki Thomasa Harrisa, a także zapoznam się z jego pozostałymi powieściami, które, mam nadzieję, zaskoczą mnie jeszcze bardziej.

środa, 26 września 2012

"Wystarczy, że jesteś" - Małgorzata Gutowska-Adamczyk

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia, 2010.
Liczba stron: 296.
Rozpoczęcie lektury: 23.09.2012.
Zakończenie lektury: 23.09.2012.
Moja ocena: 6/10.

Małgorzata Gutowska-Adamczyk to polska pisarka, scenarzystka filmowa, dziennikarka, a także historyk teatru. Absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej, była nauczycielka języka polskiego i łaciny. W świecie literatury znana jest przede wszystkim z trzech tomów "Cukierni pod Amorem", choć oprócz nich jest także autorką kilku powieści dla młodszych czytelników, szczególnie tych nastoletnich.

Jedną z takich właśnie książek jest "Wystarczy, że jesteś" z 2009 roku. Opowiada ona o troskach i cierpieniu młodzieży borykającej się z ważnym etapem życiowym, jakim jest dorosłość, a co za tym idzie, dojrzewaniem do prawdziwej przyjaźni i miłości. Bycie dorosłym to nie tylko oddawanie się miłosnym przygodom, które, często pełne pozorów, mogą sprowadzić na nas nieszczęście, ból i mnóstwo problemów. To przede wszystkim nauka odpowiedzialności, cierpliwości i doskonalenie umiejętności radzenia sobie w zaskakujących, kłopotliwych i trudnych sytuacjach. A tego typu sytuacji główna bohaterka powieści doświadcza bardzo często...

Weronika jest uczennicą przedostatniej klasy liceum. Klasy, której nie znosi, bo jest przez nią zauważana tylko i wyłącznie w przypadku pilnej pomocy naukowej. Dziewczynie doskwiera samotność nie tylko wśród rówieśników, ale nawet wśród najbliższej rodziny - rodziców i brata. Pragnie jednak, by jej bezbarwne życie nabrało wreszcie kolorów i sensu. Zatraca się więc w marzeniach o idealnej miłości, zagłębiając się w lekturze "Zmierzchu" i mając nadzieję na odnalezienie pewnego dnia chłopaka, który byłby dla niej przeznaczony, tak jak książkowy Edward dla Belli. I w końcu nadchodzą takie dni, kiedy to w krótkim odstępie czasu Weronika poznaje sympatycznego Marka, studenta nauk społecznych, oraz Filipa, debiutującego aktora, w którym to zakochuje się bez pamięci. Dziewczyna zaczyna dzielić swój czas pomiędzy obu, chodząc na randki z jednym o organizując przyjacielskie wypady z drugim. Kiedy wydaje się jej, że marzenia powoli się spełniają, wszystko komplikuje się jak nigdy dotąd, ukazując podstępne uroki pozornie łatwej i szczęśliwej dorosłości.

Fabułą utworu "Wystarczy, że jesteś" jest przewidywalna do bólu. Żaden z wątków w niej zawartych, oprócz jednego, którego oczywiście nie zdradzę, nie zaskakuje, gdyż szybko można się domyślić, w jaki sposób potoczą się losy głównych bohaterów. Bo jak może się zakończyć historia miłosnego trójkąta, w którym dziewczyna, zaślepiona gorącym uczuciem do często ignorującego ją chłopaka-karierowicza, nie zauważa prawdziwej miłości, jaką może obdarzyć ją jej wspaniałomyślny przyjaciel? Tego typu opowieści powstało już wiele - zarówno w formie literackiej, jak i filmowej, dlatego przebieg zdarzeń w książce Gutowskiej-Adamczyk nie zrobił na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Bliżej jej zakończenia jednak autorce udało się mnie zaskoczyć i skłonić do rozmyślań, gdyż przedstawiona przez nią jedna z sytuacja przypomniała mi pewne wydarzenie, zasłyszane wśród znajomych, które do przyjemnych, podobnie jak w utworze, niestety nie należało.

Żeby za dużo nie spojlerować, napiszę tylko, iż spodobało mi się to, że pisarka poruszyła ów tajemniczy temat, o którym wspomniałam wyżej. Sprawił on bowiem, że jej powieść nabrała innego, niekoniecznie młodzieżowego charakteru. Również wszelkie refleksje głównej bohaterki, które dotyczyły uczuć, szczególnie miłości, przypadły mi do gustu, bo tak naprawdę mogłyby one wpasować się w myśli nie tylko nastoletnich dziewcząt, ale kobiety w każdym wieku. Na co dzień przecież wiele z nas boryka się z miłosnymi rozterkami, szuka szczęścia, które nagle gdzieś się ulotniło, zadając sobie pytania typu "dlaczego to spotkało właśnie mnie?", "co zrobić, by poczuć się lepiej?" i "co zrobić, by znów ktoś mnie pokochał?". Weronika z utworu "Wystarczy, że jesteś" jest doskonałym przykładem człowieka goniącego za marzeniami, który nie jest przygotowany na odkrycie ich złej strony objawiającej się zboczeniem z właściwej drogi do tych marzeń właśnie prowadzącej. Ale nikt nigdy nie obiecywał, że wkroczenie w świat dorosłych będzie przyjemne i bezbolesne. Dorosłość bowiem to dojrzałość nie tylko fizyczna, ale i psychiczna i emocjonalna, a tego bardzo często współczesnej młodzieży brakuje.

Pomimo rzucającej się w oczy przewidywalności książki, czyta się ją wręcz błyskawicznie dzięki niezbyt skomplikowanej fabule, traktującej przecież o problemach nastolatków, oraz dzięki niezwykle prostemu językowi, jakim operuje Małgorzata Gutowska-Adamczyk. Ja musiałam tę powieść "połknąć" w ciągu jednej nocy, a na dodatek na jej przeczytaniu moja przygoda z nią się nie skończyła. Myślę, że ze względu na tematykę, "Wystarczy, że jesteś" może spodobać się przede wszystkim młodym czytelnikom - tak, chłopcom również - chociaż uważam, że utwór ten nie jest przeznaczony tylko i wyłącznie dla nich. Całkiem udana, słodko-gorzka lektura. Po pierwszym spotkaniu z tą autorką myślę, że po jej prozę jeszcze kiedyś sięgnę, a już na pewno po trylogię "Cukierni pod Amorem", na którą mam chrapkę już od dłuższego czasu.

niedziela, 23 września 2012

"Stokrotki w śniegu" - Richard Paul Evans

Wydawnictwo: Znak, 2011.
Liczba stron: 288.
Rozpoczęcie lektury: 21.09.2012.
Zakończenie lektury: 21.09.2012.
Moja ocena: 8/10.

Richard Paul Evans jest amerykańskim pisarzem, który w swych utworach często porusza tematykę rodzinną, rodzinnych wartości, miłości i świąt. Swoją przygodę z pisarstwem rozpoczął od bożonarodzeniowych historii stworzonych dla własnych dzieci. Dziś jest autorem kilkunastu książek obyczajowych, po które chętnie sięgają tłumacze z całego świata, a także twórcy filmowi.

"Stokrotki w śniegu" to właśnie jeden z utworów zahaczających o tematykę świąteczną. Jak twierdzi sam autor, pisząc tę powieści, inspirował się "Opowieścią wigilijną" Charlesa Dickensa, z której praktycznie niewiele pamiętam, gdyż czytałam ją jakieś dziesięć lat temu jako lekturę szkolną. Nie wiem, co skłoniło mnie do sięgnięcia po ową książkę Evansa - być może fakt, iż do tej pory nie miałam styczności z jego prozą, a ponadto utwór nie należy do obszernych, a akurat od jednego z moich wieczorów wiało przeraźliwą nudą. W innym przypadku bowiem z całą pewnością zostawiłabym sobie tę lekturę na święta Bożego Narodzenia.

W okolicach Salt Lake City, jeszcze przed świętami, ginie w wypadku samochodowym James Kier, kierowca autobusu, który każdą wolną chwilę poświęcał ludziom potrzebującym pomocy duchowej. Na skutek pomyłki w gazetach pojawia się informacja na temat śmierci innego mężczyzny o tym samym imieniu i nazwisku - pozbawionego serca, okrutnego i bezwzględnego rekina biznesu. Kier ze zdumieniem szybko odkrywa, że dla większości ludzi, z którymi miał kiedykolwiek do czynienia, wiadomość o jego zgonie ma pozytywny wydźwięk. W Internecie roi się od obraźliwych komentarzy na jego temat, a ci, z którymi spotyka się twarzą w twarz, wyglądają na bardzo zawiedzionych jego "zmartwychwstaniem". James postanawia więc się zmienić. Sporządza listę osób, które w przeszłości skrzywdził najbardziej, by przeprosić je za to, co zrobił. Nie zapomina oczywiście o śmiertelnie chorej żonie, którą opuścił w chorobie, i synu, dla którego dobrym ojcem był tylko przez pierwsze parę lat. Ale czy na szukanie wybaczenia i skrzywdzonych ludzi i zadośćuczynienie nie jest za późno? Być może. Ale lepiej zacząć czynić dobro później aniżeli wcale.

Evans stworzył niedługą, ale pełną emocji powieść, którą czyta się niewiarygodnie szybko nie tylko ze względu na jej liczbę stron, ale też krótkie rozdziały i akcję, na którą składają się same konkretne wydarzenia i przemyślenia bohaterów. Przystępny i niezbyt wyszukany język to jej dodatkowy atut, świadczący o tym, że nawet tak napisany utwór może być po prostu dobry i niezwykły w swej prostocie.

Wydawania takich książek jak "Stokrotki w śniegu" powinno się zakazać. W trakcie jej lektury bowiem wylałam morze łez, nie mogąc się opanować! Nie pamiętam już, kiedy ostatnio czytałam tak bardzo wzruszającą i smutną powieść. Tragiczna wręcz postać Jamesa Kiera sprawiła, że to, czego doświadczał, dowiadując się, do jakiego stopnia zniszczył życie poszczególnych ludzi, a czasu zwyczajnie cofnąć się nie da, rozdzierało mi serce na pół. Na początku wydawało mi się, że ta niezwykła przemiana głównego bohatera nastąpiła zbyt nagle. Później tłumaczyłam to sobie faktem, iż mężczyzna nie zawsze przecież był złym człowiekiem. Przykre sytuacje i ból, jakich doświadczył w przeszłości, uczyniły go kimś innym. Kimś, kto chciał jak najlepiej zadbać o najbliższą rodzinę, ale swoim postępowaniem wywrócił do góry nogami swoje postanowienie. Oddalił się od żony i syna, wszystkich współpracowników traktował oschle, a klientów z wrogością lub chęcią na wykorzystanie ich. Ale dzięki feralnemu zbiegowi okoliczności po wielu latach zderzył się z szansą na odzyskanie dawnego życia, choć niekoniecznie wśród wszystkich osób, które kochał, i z czystym sumieniem.

"Stokrotki w śniegu" to wspaniała opowieść o najważniejszych wartościach ludzkiego życia - o miłości, przyjaźni, rodzinie i szczęściu. Człowiek zaślepiony urazami z przeszłości może nie zdawać sobie sprawy z tego, jak bardzo krzywdzi ludzi wokół i popełnia karygodne wręcz błędy, skazując zarówno ich, jak i siebie, na nieszczęście. Nie powinniśmy pozwalać sobie na takie zaniedbywanie. Samotność i egoizm będą odtrącać wszystkich zawsze i wszędzie. Znalezienie się w sytuacji Jamesa Kiera nie byłoby ani trochę godne pozazdroszczenia.

Podoba mi się sposób, w jaki Richard Paul Evans obrazuje aspekt rodziny - taki poruszający wprawdzie, ale lekki i realistyczny. Autor uczula nas też na to, abyśmy w ferworze pracy i obowiązków nie zapominali o nas samych i nie doprowadzali się tę drogą do zguby. Nie każdy bowiem będzie w stanie zrozumieć nasze zachowanie, potrafił przymknąć na nie oko czy wybaczyć. Wykrzesanie z siebie odrobiny dobra jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a efekty tego czasami mogą bardzo pozytywnie zaskoczyć. "Stokrotki w śniegu" to piękna książka, w sam raz dla osób wrażliwych i takich, które nie do końca wiedzą, jak odnaleźć samych siebie w tym zagmatwanym świecie, co uczynić, by skierować swoje myśli i działania we właściwą stronę. Serdecznie polecam.

sobota, 22 września 2012

Zaproszenie do Wyzwania Rocznikowego


Gorąco zachęcam wszystkich do wzięcia udziału w Wyzwaniu Rocznikowym, które także w połączeniu z innymi wyzwaniami istniejącymi już w czytelniczej blogosferze, może przekształcić się w miłą zabawę pełną ciekawych poszukiwań literackich!

Oto zasady:
1) Udział w Wyzwaniu Rocznikowym może wziąć dosłownie każdy miłośnik książek, który... nie ma problemu z ujawnieniem swojego wieku ;).
2) Warunkiem uczestnictwa w Wyzwaniu Rocznikowym jest zgłoszenie się w komentarzu na TEJ STRONIE i podanie w nim swojego roku urodzenia.
3) Spośród wszystkich zgłoszonych roczników ostatniego dnia każdego miesiąca wylosuję jeden, będący jednocześnie rokiem pierwszego wydania książki, którą - dowolnie wybraną przez każdego z Was - należy przeczytać i zopiniować/zrecenzować w ciągu kolejnego miesiąca. Wynik losowania opublikuję w poście na blogu.
- pisząc rok pierwszego wydania, mam na myśli opublikowanie książki przez autora po raz pierwszy na świecie w przypadku literatury zagranicznej lub w Polsce w przypadku literatury polskiej, i nie jest istotne, po które wydanie sięgnie uczestnik;
- przykłady:
* "Zima naszej goryczy" - John Steinbeck - 1965r.
* "Kwiaty na poddaszu" - Virginia C. Andrews - 1979r.
* "Skarby" - Joanna Chmielewska - 1988r.
* "Jak z obrazka" - Jodi Picoult - 1995r.
4) Wylosowany przeze mnie rok będzie miał okazję być wylosowanym ponownie po upływie 12 miesięcy. W przypadku niewielkiej liczby uczestników i małego zróżnicowania roczników - oczywiście wcześniej.
5) Wypisać się z Wyzwania Rocznikowego lub zapisać ponownie można w każdej chwili. Roczniki biorące udział w wyzwaniu będą na bieżąco aktualizowane.
6) Liczba przeczytanych książek w miesiącu w ramach wyzwania jest nieograniczona. Link odsyłający do opinii/recenzji książki należy umieścić dowolnego dnia w komentarzu pod postem podsumowującym stary i zapowiadającym nowy miesiąc, w tym prezentującym wylosowany rok.
7) Ostatniego dnia każdego miesiąca, w poście prezentującym wynik losowania rocznika i zapowiadającym nowy miesiąc, przedstawię efekty edycji Wyzwania Rocznikowego z poprzedniego miesiąca.

W wielkim skrócie - uczestnictwo zgłaszacie w komentarzu na TEJ STRONIE, a linki do recenzji - pod COMIESIĘCZNYMI POSTAMI dotyczącymi Wyzwania Rocznikowego;).
Byłoby mi bardzo miło, gdyby każdy uczestnik (i nie tylko) zamieścił na swoim blogu baner lub informację odsyłającą do TEJ STRONY. Im więcej uczestników, tym większe zróżnicowanie czasowe, jeśli chodzi o Wasze urodziny :).

Wielkość oryginalna banera:
<a href="http://tajusczyta.blogspot.com/p/wyzwanie-rocznikowe.html"><img src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiSBmapmIdcYl2IXJlvXYGr29Ysg3y-7HOPumytjrzAqVT7oRzr2NdHTd5hM8x6SM0wJGlffZ8xK0TP0seMMMJft2uQG7lo0CfYif7OsZKo498QpJaNlODuZClZqe91trZCtJv0Oy_MJBg/s1600/Wyzwanie+Rocznikowe.jpg"/></a>
Baner zmniejszony:
<a href="http://tajusczyta.blogspot.com/p/wyzwanie-rocznikowe.html"><img src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiSBmapmIdcYl2IXJlvXYGr29Ysg3y-7HOPumytjrzAqVT7oRzr2NdHTd5hM8x6SM0wJGlffZ8xK0TP0seMMMJft2uQG7lo0CfYif7OsZKo498QpJaNlODuZClZqe91trZCtJv0Oy_MJBg/s1600/Wyzwanie+Rocznikowe.jpg" width="180" height="135"/></a>

Czekam na pierwszych chętnych. Zostało niewiele dni do końca września, ale jeśli wyzwanie ruszy już teraz, w październiku będzie można rozpocząć jego pierwszą edycję :).
Do "zobaczenia" zatem 30 września, kiedy to, jeśli będzie to możliwe, w poście zapowiadającym październikową edycję Wyzwania Rocznikowego przedstawię Wam rok wylosowany z dotychczasowych zgłoszeń. Przez cały październik będzie można zgłaszać w postaci komentarzy ów postem linki do recenzji przeczytanych książek. 31 października przyjdzie czas na pierwsze podsumowanie wyzwania oraz kolejne losowanie wśród roczników. I tak dalej ;).
Mam nadzieję, że wszystko jest dla Was jasne i zrozumiałe. W razie jakichkolwiek pytań, śmiało piszcie :).

piątek, 21 września 2012

"Kobieta z piątej dzielnicy" - Douglas Kennedy

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA.
Wydawnictwo: Świat Książki, 2012.
Liczba stron: 448.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 19.09.2012.
Zakończenie lektury: 20.09.2012.
Moja ocena: 9/10.

Douglas Kennedy jest amerykańskim pisarzem, który zanim spróbował swych sił w publikowaniu książek, pracował w teatrze, radiu, a także jako dziennikarz. Jego pierwszy utwór przedstawiał relację z podróży do Egiptu. Z racji tego, iż dużo podróżował, przemieszczając się głównie pomiędzy Londynem, Paryżem, Berlinem i Maine, w jego powieściach można odnaleźć krajobrazy charakterystyczne dla tych miejsc. Na chwilę obecną jest autorem dziewięciu książek nieopartych na faktach, przetłumaczonych na ponad dwadzieścia języków. Trzy z nich doczekały się przeniesienia na wielki ekran.

Między innymi właśnie "Kobieta z piątej dzielnicy" - z Ethanem Hawke i Kristin Scott Thomas w rolach głównych. Ów utwór zawiera w sobie niebanalną historię pewnego mężczyzny, poprzez którą trudno jest zakwalifikować go do jakiegoś konkretnego gatunku. Z jednej strony bowiem mamy thriller, w którym giną ludzie, z drugiej dramat obyczajowy pełen ludzkich problemów, które mogą dotknąć każdego, z jeszcze innej natomiast powieść psychologiczną, w której granica między światem realnym a urojonym zaciera się wraz z każdą kolejną stroną. To opowieść o ucieczce, zemście i pragnieniach, których nierozważne i pochopne zaspokojenie może doprowadzić człowieka do zguby - na skraj życiowej przepaści.

Harry Ricks ma wszystko - piękną żonę, wspaniałą córkę, dom i lubianą pracę wykładowcy na jednej z uczelni w Ohio. Ale krótkotrwały romans z jedną ze studentek, która okazuje się obsesyjnie w nim zakochana, sprawia, że w mgnieniu oka traci swe najcenniejsze skarby, lądując dosłownie na bruku. Ów skandal zmusza go do ucieczki ze Stanów prosto w łapy paryskiego świata nielegalnych imigrantów, szemranych interesów, z dala od luksusowych hoteli, mieszkań i ludzi z wyższych sfer. Kiedy Harry dochodzi do wniosku, że już niżej stoczyć się nie może, podejmuje pracę jako nocny stróż w podejrzanej firmie i zaczyna pisać książkę o swoim życiu. Pewnego dnia na jego drodze staje tajemnicza kobieta z tytułowej piątej dzielnicy. Margit Kadar, Francuzka węgierskiego pochodzenia, zarzuca na mężczyznę sieć miłości i pożądania, która nakłania ich oboje do regularnych spotkań na tle intymnym lub czysto towarzyskim. Ricks nie jest w stanie jednak zajrzeć głębiej w osobowość Margit ani też złamać jakichkolwiek zasad, których ona tak bardzo przestrzega. Na domiar złego wokół niego zaczynają dziać się nieszczęścia, ginąć ludzie, a jego osobą interesować się policjanci. Czasami los może być jednak jeszcze bardziej okrutny...

Sięgając po "Kobietę z piątej dzielnicy", nie bardzo wiedziałam, czego się po niej spodziewać, ostatecznie nastawiając się na nudnawą, pełną pseudofilozoficznych wywodów na temat ludzkich problemów opowieść. Nie mam pojęcia, skąd dopadły mnie takie myśli, ale jedno jest pewne - w ogóle nie sprawdziły się moje przypuszczenia. Otrzymałam bowiem genialnie skonstruowaną historię, w której odnalazłam elementy z naprawdę wielu gatunków literackich, ułożone w tak interesującą i intrygującą całość, że od jej lektury zwyczajnie nie mogłam się oderwać. Swobodna i niezwykle barwna narracja pierwszoosobowa urzekła mnie od pierwszej strony książki. Kennedy zachwycił mnie wszystkim po trochu - opisami Paryża, fenomenalnymi postaciami, nieoczekiwanymi zwrotami akcji, a co za tym idzie, po prostu swoją pomysłowością.

Paryskie życie Harry'ego Ricksa jest przygnębiająco szare, a jednocześnie niezwykle barwne pod względem wydarzeń, jakie mają w nim miejsce. Jak ironicznie by to nie zabrzmiało, bohater nie może narzekać na nudę, podobnie jak czytelnik śledzący jego zaskakujące losy. Lawirując pomiędzy bardzo wyrazistymi ludźmi, takimi jak niedbający o higienę, obrzydliwy wręcz sąsiad, uwodzicielska i pełna sekretów Margit Kadar czy miejscowi policjanci, Harry nie tylko poznaje uroki i smutki najbliższych paryskich dzielnic, ale też zaczyna inaczej postrzegać samego siebie, tęsknić za prawdziwym domem i za córką. Pogrążając się w marzeniach i pragnieniach, nie zawsze działa zgodnie z logiką i własnym sumieniem, zatracając się w nich, zamiast twardo stąpać po ziemi. Jego dotychczasowe życie w Stanach i to francuskie to dwa najbardziej odmienne światy, jak tylko można sobie wyobrazić. Dopiero dokonanie przez mężczyznę szokujących odkryć na nowo obudzi jego trzeźwe myślenie i sprawi, że stanie on przed szansą na odzyskanie przyzwoitego bytu, choć niekoniecznie będzie się to wiązało z bezinteresownością osób trzecich.

Choć Ricks popełnił w swym życiu wiele błędów, nie da się nie życzyć mu szczęścia i doprowadzenia do ładu, gdyż wewnętrznie został on rozdarty na milion kawałeczków. Kennedy w zgrabny i przejrzysty sposób ukazuje zmiany, jakie zachodzą w myśleniu i psychice tego bohatera, ale nie tylko. W "Kobiecie z piątej dzielnicy" wiele jest postaci zasługujących na uwagę dzięki posiadanym niezwykłym osobowościom czy mniej lub bardziej przerażającym historiom z przeszłości.

Przez tę powieść Douglasa Kennedy'ego po prostu się przepływa. Praktycznie można w niej nawet zatonąć, nie zdając sobie z tego sprawy. "Kobieta z piątej dzielnicy" może sprawiać wrażenie zwyczajnego utworu obyczajowego z wątkiem kryminalnym i romansowym, ale tak naprawdę ma w sobie coś, co czyni ją piękną, oryginalną i skłaniającą do przemyśleń jeszcze na długo po zakończeniu jej lektury. Polecam wszystkim tym, którzy szukają w literaturze czegoś niepozornego, niebanalnego, a jednocześnie przejmującego i wywołującego burzę emocji. Sama natomiast natychmiast zaczynam rozglądać się za innymi pozycjami tego amerykańskiego pisarza.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Świat Książki.

czwartek, 20 września 2012

"Śladem zbrodni" - Tess Gerritsen

Wydawnictwo: Mira, 2012.
Liczba stron: 304.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 18.09.2012.
Zakończenie lektury: 19.09.2012.
Moja ocena: 7/10.

Tess Gerritsen to pisarka amerykańska, z zawodu lekarz internista. W 1987 roku opublikowała pierwszą powieść, sensację z wątkiem romansowym, "Telefon po północy", później jeszcze kilka książek o podobnej tematyce. Popularność jednak zyskała dopiero dzięki thrillerom medycznym, debiutując "Dawcą" w 1996 roku. Do dziś napisała szesnaście utworów z tego gatunku. Są one tłumaczone na wiele języków, regularnie też ukazują się na listach bestsellerów w USA i Europie.

"Śladem zbrodni" to powieść należąca do pierwszej grupy książek tej autorki, czyli tej z elementami romansu. Gerritsen na wstępie utworu wyjaśnia, skąd wzięło się jej zainteresowanie romansami, a także dziękuje wydawcy za wznowienie pozycji, które jako pierwsze wyszły spod jej pióra. Z wielką chęcią przyłączyłabym się do tych podziękowań, gdyż po lekturze "Śladem zbrodni" polubiłam twórczość tej pisarki, znanej mi dotąd tylko z thrillerów medycznych, jeszcze mocniej. Jedno jest pewne - autorka w doskonały i zręczny sposób potrafi zainteresować czytelnika i wzbudzić w nim napięcie, a jeśli dodać do tego wątek romansu, to, no cóż, dla żeńskiej części odbiorców może być to dodatkowy plus, wpływający na przyjemność czerpaną z lektury. W utworze "Śladem zbrodni" jednak bardziej niż flirty bohaterów rzuca się w oczy akcja iście sensacyjna, z agentami wywiadu i tajemnicami NATO na czele. Mnóstwo zaskakujących zdarzeń sprawia, że od książki trudno jest się oderwać.

Pewnego dnia Beryl Tavistock i jej brat Jordan przypadkowo dowiadują się, że śmierć ich rodziców, agentów brytyjskiego wywiadu, przed dwudziestoma laty wyglądała zupełnie inaczej niż myśleli. Wychodzi na jaw, iż ojciec brutalnie zamordował matkę, po czym popełnił samobójstwo w jednym z opuszczonych mieszkań w Paryżu. Oboje działali pod przykrywką, udostępniając wrogom tajne akta NATO? Niemożliwe, Beryl nie może uwierzyć zarówno w to, jak i wątpliwą miłość jej rodziców. Postanawia więc odkryć, co wydarzyło się naprawdę, udając się wraz z bratem do Paryża. Opiekę nad nimi roztacza wieloletni przyjaciel rodziny, a także były agent CIA, Richard Wolf, z którym Beryl zaczyna łączyć coś więcej aniżeli przelotna znajomość. Szybko okazuje się, że śmierć Madeline i Bernarda Tavistocków owiana jest pilnie strzeżonymi sekretami, których naruszenie doprowadza do nieoczekiwanych zwrotów akcji. Bezwzględna gra służb i szpiegów może nawet mieć finał w postaci śmierci niepożądanych osób, czyli, jak można się domyślić, Beryl i Jordana.

Pragnę dodać, iż owo wydanie powieści "Śladem zbrodni" przypadło mi do gustu, szczególnie ze względu na minimalizm zawarty w jej okładce. W tekście rzuciło mi się w oczy kilka literówek, ale nie wpłynęły one w żaden sposób na jego odbiór. Książka składa się z prologu, którego akcja dzieje się w roku 1973, dwunastu rozdziałów akcji właściwej oraz epilogu będącego przyjemnym zwieńczeniem całej fabuły. Gerritsen pisze prostym i przystępnym językiem, nie zawracając sobie głowy zbędnymi opisami, za to skupiając się na konkretnych faktach i eksponując liczne dialogi. Pierwsze kilkadziesiąt stron utworu wprawdzie nie wciągnęło mnie tak bardzo, jak bym sobie tego życzyła, ale dalej szło już jak z płatka, głównie dlatego, że przybywało trupów, podejrzanych, a ponadto wychodziło na jaw coraz więcej bulwersujących faktów nie tylko z życia politycznego, ale i osobistego poszczególnych bohaterów.

Autorka ukazuje czytelnikowi pełen niebezpieczeństw świat wpływowych ludzi, w którym prym wiodą pozory, kłamstwa i tajemnice. Aby je zachować w nieskazitelnym stanie, jego członkowie są zdolni do wszystkiego, począwszy od niewinnych intryg, aż po brutalne zabójstwa. Jednak poprzez to, iż w nieskończoność i za wszelką cenę pragną żyć w pozorach i ułudzie, brną coraz głębiej w bagno strachu, niepewności i sytuacji bez wyjścia, które ostatecznie mogą ich doprowadzić nawet do zguby. Niemal każdy z bohaterów wykreowanych przez Gerritsen ma w sobie coś, dzięki czemu zapada w pamięć. Odznacza się jakąś szczególną cechą, skrywa tajemnicę albo ma coś na sumieniu. Chyba najbardziej przypadła mi do gustu postać Jordana Tavistocka, takiego, można by rzec, zwyczajnego młodego mężczyzny, którego pisarka obdarzyła wyjątkowym pechem. Pozytywny wydźwięk miała też rola Richarda Wolfa, natomiast Beryl Tavistock spodobała mi się trochę mniej ze względu na jej upartość i chęć bycia niezależną nawet w obliczu zagrożenia, przez co niejednokrotnie ocierała się o śmierć.

Lekturę książki "Śladem zbrodni" jak najbardziej zaliczam do udanych. Czytając ją bowiem, mogłam delektować się wszystkim tym, co lubię w literaturze, czyli kryminałem i sensacją z elementami romansu i psychologii osobowości człowieka. Powieść zaskoczyła mnie tym, że jej fabuła rozwinęła się tak, a nie inaczej, docierając do wydarzeń, których tła zbytnio się nie spodziewałam. Tess Gerritsen jest dobra w tym, co robi, a więc w tym, co i jak pisze. Czytanie jej utworów to czysta przyjemność i doskonała rozrywka. Polecam.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Mira.

wtorek, 18 września 2012

Mój chomiś Bibo

Ten post będzie się różnił od poprzednich - i to bardzo ;). Przedstawiam Wam mojego chomika syryjskiego, którym opiekuję się dokładnie od 11 sierpnia tego roku. Jego umaszczenie to long hair sable (długowłosy, z jasnymi obwódkami wokół oczu). Pochodzi z zoologa, na dzień dzisiejszy ma ponad 3 miesiące. Jest wielbicielem słonecznika, orzechów włoskich, jogurtu naturalnego i zieleniny, a kołowrotek to coś, bez czego żyć nie potrafi ;). Poniżej kilka zdjęć :).


"Nikomu nic nie mów" - Jacek Krakowski

Wydawnictwo: Pi, 2012.
Liczba stron: 224.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 17.09.2012.
Zakończenie lektury: 17.09.2012.
Moja ocena: 5/10.

Jacek Krakowski to urodzony w 1950 roku polski pisarz, absolwent chemii na Uniwersytecie Łódzkim. Jest autorem takich powieści, jak "Trans", "Zaraza", "Lato naszej miłości", tomików wierszy "Teatr pamięci" i "Stan tworzenia", książek dla dzieci oraz opowiadań, recenzji i esejów publikowanych w "Gazecie Wyborczej", "Wiadomościach Kulturalnych" czy "Literaturze". Z kolei dzięki współpracy z wydawnictwem Pi napisał kilka kryminałów, wśród nich "M.O.R.D.", "Za ciosem" i "Przerwane śledztwo".

Również "Nikomu nic nie mów" należy do tej ostatniej grupy utworów. W posiadaniu tej niewielkiej książeczki znalazłam się całkiem przypadkowo. A ponieważ w ostatnich dniach wzrosła moja ochota na czytanie kryminałów i thrillerów, sięgnęłam i po nią, domyślając się, że jej lektura dużo czasu mi nie zajmie. Oczywiście miałam rację. Krakowski bowiem ma specyficzny styl pisania, w którym nie zwraca uwagi na zbędne szczegóły i opis, prowadząc akcję błyskawicznie, głównie poprzez liczne i rozbudowane dialogi. No i objętościowo utwór nie przytłacza.

Czasy współczesne. Laura Sawicka, absolwentka Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie, przyjeżdża z Olsztyna do Łodzi na prośbę dawnego kolei, który, prowadząc biuro nieruchomości, już od jakiegoś czasu nie może sobie poradzić w jednym z mieszkań w pewnej kamienicy. Dzieją się w nim rzeczy niesłychane - straszy w nim niczym pierwszorzędne zjawy z horroru, przez co kolejni jego mieszkańcy w popłochu lokal opuszczają. Jest jeszcze gorzej - ostatnia lokatorka, pianistka Idalia Lewant, znika bez śladu. Sawicka, biorąc sprawy w swoje ręce, decyduje się przesłuchać każdego, kto miał jakikolwiek związek z tym feralnym mieszkaniem. Począwszy od jego byłych najemców, a kończąc na pozostałych lokatorach kamienicy, przeprowadza dyskretne wywiady, które z dyskretnych i całkiem niewinnych przeobrażają się w pełne podstępów, kłamliwe rozmowy-gierki. Ich stawką są tajemnicze wydarzenia z przeszłości związane z pewnym wynalazkiem, który odpowiednio opatentowany i wykorzystany uczyniłby życie ludzkie lepszym, a nieodpowiednio - zawładnąłby całym światem w negatywnym znaczeniu tych słów.

Narracja w utworze "Nikomu nic nie mów" prowadzona jest w pierwszej osobie, a odpowiada za nią Laura Sawicka, zwierzająca się ze swych intrygujących i niebezpiecznych przygód wujkowi, autorowi kryminałów. Ich wspólne rozważania ostatecznie doprowadzają do całkowitego wyjaśnienia badanych spraw. Jak już wspomniałam wcześniej, książkę czyta się bardzo szybko, ale gdzieś tak w jej połowie to tempo nieco zwalnia. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Z wielkim zaciekawieniem śledziłam poczynania głównej bohaterki, dzięki którym zagadka dziwnego mieszkania nadal nie pozostawała rozwiązana, za to podejrzanych o to i owo przybywało, podobnie jak zaskakujących związków między nimi. Od czasu do czasu na mej twarzy pojawiał się lekki uśmieszek w wyniku zabawnych zwrotów akcji, dialogów czy upodobania Krakowskiego do oryginalnych i niespotykanych imion i nazwisk, jakimi obdarzył poszczególne postaci. Ale później miarka się przebrała. Efekty przesłuchań prowadzonych przez Laurę po prostu mnie przerosły. Powstał z nich wielki chaos, którego istotą były rozmaite powiązania międzyludzkie - zarówno rodzinne, towarzyskie, jak i zawodowe. Ogólny sens fabuły zrozumiałam, choć nie do końca usatysfakcjonowała mnie ta z lekka futurystyczna historia, ale gdybym chciała dokładnie prześwietlić i przeanalizować każdego bohatera powieści - a trochę ich było - musiałabym w czasie czytania prowadzić szczegółowe notatki typu kogo z kim łączyły więzy krwi, kto kogo udawał, a kto upozorował swoją śmierć, non stop je aktualizując, bo na jaw wychodziły kolejne kłamstwa i fakty. Poważnie! Miało być sprytnie, ale w moim odczuciu ów spryt został stłumiony przez jeden wielki galimatias. Końcówka także niezbyt przemyślana, odniosłam wrażenie, że autor w trakcie jej tworzenia spieszył się jeszcze bardziej, przez co kompletnie zabrakło w niej emocji czy jakiegoś zaskakującego momentu.

A zapowiadało się tak obiecująco... Po lekturze kryminału "Nikomu nic nie mów" nie jestem pewna, czy jeszcze kiedykolwiek sięgnę po inne utwory Jacka Krakowskiego z tego gatunki. Choć jego niezwykle przystępny i swobodny styl pisarski przypadł mi do gustu. Podobnie jak postać Laury Sawickiej, która, jeśli dobrze się orientuję, pojawia się w innych jego książkach. W ostateczności, a ten stan na razie raczej mi nie grozi, może bym przeczytała którąś z nich. Ale to może.

Za książkę uprzejmie dziękuję Syndykatowi Zbrodni w Bibliotece.

poniedziałek, 17 września 2012

"Księżniczka z lodu" - Camilla Läckberg

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2009.
Liczba stron: 424.
Rozpoczęcie lektury: 16.09.2012.
Zakończenie lektury: 16.09.2012.
Moja ocena: 9/10.

Camilla Läckberg to pochodząca ze Szwecji popularna autorka kryminałów. Już będąc małą dziewczynką, przymierzała się do pisania opowiadań kryminalnych. Studiowała jednak ekonomię w Szkole Ekonomii i Prawa Handlowego w Göteborgu. Imała się różnych prac związanych ze zdobytym wykształceniem i dopiero w 2003 roku ukończyła swoją pierwszą powieść, "Księżniczkę z lodu". Ten i kolejne jej utwory stały się bestsellerami w Szwecji, zostały też przetłumaczone na kilkanaście języków. Pierwsze cztery tytuły zostały nawet sfilmowane przez szwedzką telewizję SVT.

Po tak długim czasie istnienia Czarnej Serii udało mi się wreszcie dopaść jedną z książek ją reprezentujących. Padło na twórczość Camilli Läckberg i, żeby nie zaburzać kolejności czytania, zdecydowałam się sięgnąć najpierw po jej pierwszy kryminał, a mianowicie wyżej wspomnianą "Księżniczkę z lodu". To także pierwsza powieść, w której na główny plan wysuwają się Erika Falck, pisarka, oraz Patrik Hedström, policjant. Muszę przyznać, że z ciekawości zerknęłam na plakaty reklamujące szwedzkie ekranizacje książek tej pisarki i nieźle rozczarował mnie niezbyt trafny wybór, pod względem aparycji, rzecz jasna, aktora wcielającego się w rolę Patrika. Aktorka grająca Erikę ujdzie, ale on to jakieś nieporozumienie. Ale do rzeczy...

...która dzieje się w osnutej zimową porą Szwecji, w miasteczkach szczególnie bliskich i znanych autorce. We własnym mieszkaniu zostaje zamordowana Aleksandra Wijkner, kobieta, która prowadziła zwyczajne życie u boku męża, pracując w galerii sztuki. Sprawa nabiera szczególnego rozgłosy, gdy wychodzi na jaw fakt, iż owo morderstwo miało tak naprawdę przybrać formę samobójstwa Alex. Dochodzenie prowadzi miejscowa policja z zadufanym szefem i jego podwładnym, Patrikiem Hedströmem, na czele. Nieoficjalnie w śledztwo włącza się również znajoma z dzieciństwa, a także dawna przyjaciółka Alex, Erika Falck, pisarka powieści biograficznych, aktualnie walcząca z małym kryzysem twórczym, nie brak jej też kłopotów rodzinnych. Między tym dwojgiem szybko nawiązuje się nić sympatii, ale to nie pozwala im uciec od rzeczywistości, w której grasuje nieznany morderca. Rozwiązanie sprawy śmierci kobiety wcale nie będzie łatwe, w dodatku odkryje takie tajemnice i intrygi z przeszłości bohaterów, o których policji nigdy się nie śniło.

Sięgając po "Księżniczkę z lodu", nie spodziewałam się, iż ta powieść pochłonie mnie całą sobą. I to na tyle, że jej lekturę musiałam zakończyć jeszcze tego samego dnia, w którym ją rozpoczęłam! Läckberg pisze prostym językiem, skupiając się na konkretnych wątkach dotyczących poszczególnych postaci, ich przeszłości, i umiarkowanie, a przy tym z dużą dozą napięcia, dawkuje nowe odkrycia i fakty. Autorka wprowadza w swój kryminał trochę elementów psychologicznych, obyczajowych, a także tych zakrawających na romans, co żeńska część czytelników może uznać za dodatkowy plus. Nie było momentu w tej książce, w który by mnie nudził, i, muszę przyznać, iż cieszę się, że raz na jakiś czas udaje mi się upolować takie literackie cacko, które nie pozwala mi na oderwanie się od niego.

To dość schematyczny kryminał. Ale jaki może być kryminał, jeśli nie taki, który opiera się na wszystkim znanym schemacie morderstwo-śledztwo-znalezienie zabójcy? Ważne jest jednak to, że autorka w doskonały sposób buduje napięcie i niepewność towarzyszące zarówno bohaterom "Księżniczki z lodu", jak i czytelnikowi, wyciągając na wierzch interesujące historie różnych postaci, mnożąc liczbę podejrzanych, a przy tym nie gubiąc się w tym wszystkim i nie czyniąc niektórych wątków bezsensownymi czy zbędnymi. Historia morderstwa Alex mrozi krew w żyłach i zaskakuje pod wieloma względami, z kolei do fragmentów poświęconych tematyce czysto rodzinnej można podejść z większą dawką emocji i pobawić się w osądzanie poszczególnych bohaterów.

Läckberg w sprytnie zagmatwany sposób ukazuje pozornie spokojne i urocze życie ludzi w niewielkich miasteczkach, w których wszyscy się znają i dzięki poczcie pantoflowej wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Pozory w tego typu miejscach są wręcz pożądane. Dla nich niektórzy mieszkańcy są zdolni zrobić naprawdę wiele, nieważne, że w grę wchodzi najbliższa rodzina, najbliższy przyjaciel czy dopuszczenie się do takie czynu jak morderstwo. W tym małym światku, w którym ludziom często ciśnie się na usta pytanie "co ludzie powiedzą?", nikt nie może czuć się pewnie i bezpiecznie. To niewiarygodne, budzące nienawiść, a zarazem wielki smutek. Lekceważenie trudnych i ważnych spraw i obojętność wobec drugiego człowieka to grzechy, które, jak się okazuje, zawsze wyjdą na jaw, i to nawet w najmniej oczekiwanych okolicznościach.

Fantastyczna książka. Kryminał z prawdziwego zdarzenia, który zachwycił mnie wszystkim po trochu, składającym się na całość fabuły, a więc zachwycił mnie po prostu całym sobą. Po zakończeniu lektury "Księżniczki z lodu" kusiło mnie okrutnie, by sięgnąć po kolejny tom Camilli Läckberg opowiadający o dalszych losach i kolejnych niebezpiecznych i mrocznych przejściach Eriki Falck i Patrika Hedströma, ale musiałam, choć z wielkim trudem, się powstrzymać, decydując się na tak zwane dawkowanie sobie jej utworów, by zbyt szybko nie zakończyć z nimi przygody. Polecam miłośnikom gatunku, szczególnie literatury skandynawskiej. Naprawdę warto.

sobota, 15 września 2012

"Fanaberie" - Jolanta Wrońska

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA.
Wydawnictwo: Świat Książki, 2012.
Liczba stron: 304.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 11.09.2012.
Zakończenie lektury: 15.09.2012.
Moja ocena: 6/10.

Niech okładka tejże książki Cię nie zmyli, drogi czytelniku! Słodka, cukierkowa, aż by się ją zjadło. Mnie troszeczkę bowiem "oszukała". Rozpoczynając lekturę "Fanaberii" Jolanty Wrońskiej, utworu, który jest jej debiutem powieściowym, spodziewałam się, no niekoniecznie zaraz ckliwego romansidła z happy endem, ale ciepłej powieści obyczajowej, której akcja w dużej mierze toczyłaby się w środowisku kulinarnym, cukierni głównej bohaterki przeżywającej rozterki zawodowe, rodzinne i miłosne. Rozterki, owszem, były, ale nie na tym cukierkowym tle, o którym tak myślałam. Owo tło bowiem przybrało niecodzienną i zaskakującą formę, bo czysto biznesową. Czytanie o zaciętych i sprytnych walkach rekinów biznesu, a także o tym, jak funkcjonuje giełda, było dla mnie czymś nowym w literaturze, ale, muszę przyznać, że niekoniecznie wciągającym i do końca zrozumiałym.

Klara Werner to urodziwa kobieta z czterdziestką na karku, rozwódka, matka trójki dzieci, mieszkanka Bytomia. Jako właścicielka ogólnopolskiej sieci cukierni przeżywa właśnie kryzys zawodowy, gdyż pewien rekin finansowy, Arnold Lejman, robi wszystko, by przejąć jej firmę, mszcząc się za wydarzenia z przeszłości. Jednocześnie jedna z córek Wernerowej, szesnastoletnia Zuzanna, musi przygotować projekt objaśniający zasady gry na giełdzie, by zaliczyć jeden ze szkolnych przedmiotów. Wraz z rodzeństwem i przyjaciółmi wpada na genialny pomysł, który zagwarantuje jej nie tylko pozytywną ocenę nauczyciela, ale też otworzy drzwi do kariery w świecie rozrywki i biznesu. Co najważniejsze jednak, pomoże tracącej nadzieję Klarze, która w życiu nie podejrzewała, że ma tak zdolne i sprytne pociechy...

Ten familijny obrazek byłby o wiele bardziej familijny, gdyby nie tematyka nawiązująca do giełdy, kupna i sprzedaży akcji, oprocentowania, strat i zysków, która pojawiała się na niemalże każdej stronie "Fanaberii". Autorka całkiem rzeczowo i fachowo przedstawiła prawa rządzące szeroko rozumianym biznesem, ale mnie to trochę przytłoczyło. Były takie fragmenty, z których nie zajarzyłam nic a nic, a także takie, które zwyczajnie mnie nudziły. Stąd też moje rozłożenie lektury na kilka dni, choć w przypadku większego stopnia wciągnięcia przeczytanie książki o takich gabarytach jak ta, zajęłoby mi parę godzin. Również język Wrońskiej nie należy do banalnych - pisarka bowiem posługuje się gwarą śląską, niezbyt intensywną, ale za to obfitującą w ciekawe wyrażenia i słownictwo, które z kolei są czytelnikowi objaśniane.

Najbardziej poruszyły mnie w "Fanaberiach" wątki związane z rodziną Klary Werner, nie tylko jej teraźniejszością, ale i przeszłością okołowojenną, o której wspomina autorka, przedstawiając bliżej bohaterów powieści. To dzięki dokładnemu scharakteryzowaniu niemalże każdej postaci Wrońska czyni je wyrazistymi i zapadającymi w pamięć na dłużej. Jest wśród nich nie tylko Klara, są też jej dzieci: dziewięcioletnia Matylda z wadą wzroku, szukająca miłości Zuzanna, trochę starszy od niej Jonatan, chłopak po przejściach, adoptowany przez Wernerów, jest też przyjaciółka Klary, Agata, i jej partner Alan, którzy wspierają Wernerową ze wszystkich sił, jest Jakub, wiceprezes samego NIK-u, który, chcąc, nie chcąc, zostaje wplątany w podejrzane interesy zaślepionego pieniędzmi Arnolda Lejmana, a co za tym idzie, także w interesy Klary, która od ich pierwszego spotkania nie pozostaje mu obojętna.

Perypetie tych bohaterów zatem to, na szczęście, nie tylko giełdowe szaleństwo, ale i wiele innych, takich, można by rzec, zwyczajnych i codziennych spraw, które mogą doprowadzić człowieka do osiągnięcia stanu spokoju ducha czy po prostu szczęścia. Czytelnik znajdzie w "Fanaberiach" nie tylko sporą dawkę wykładów na temat przedsiębiorczości, ale także romans, a nawet kryminał, nie pomijając wątków społeczno-obyczajowych dotyczących ogólnego bytowania i zwyczajów panujących na niewielkim wycinku współczesnego Śląska. Powieść Jolanty Wrońskiej jest na przemian ciepła i chłodna, bo profesjonalna dzięki wstawkom o tematyce finansowo-akcyjnej, a nie każdemu czytelnikowi ten zabieg przypadnie do gustu. Pomijając jednak wszelkie minusy utworu, na które zwróciłam uwagę, myślę, że autorka wykonała przyzwoitą pracę, tworząc "Fanaberie", które są przecież jej debiutem literackim. Jak dla mnie, żaden moment w książce nie wskazuje na to, że jest to debiut, bo pod względem pomysłowości i języka jest ona naprawdę dobrze napisana.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Świat Książki.

wtorek, 11 września 2012

"Dajcie mi jednego z was" - Jacek Getner

Wydawnictwo: Najlepszy Seler, 2005.
Liczba stron: 164.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 10.09.2012.
Zakończenie lektury: 10.09.2012.
Moja ocena: 6/10.

Zemsta jest słodka, zwłaszcza wtedy, gdy wszystko idzie zgodnie z planem. A jeśli nie? Świat przedstawiony w utworze polskiego pisarza i scenarzysty Jacka Getnera, "Dajcie mi jednego z was", opiera się nie tylko na zemście, ale też wielu innych, niekoniecznie pozytywnych cechach charakteryzujących ludzkość, takich jak spryt, przebiegłość, chciwość, obłuda i nieufność. Praktycznie cały przesiąknięty jest złem w różnej postaci. To kryminał, ale ja zaliczyłabym go do gatunku thrillera z elementami grozy i psychologii. Książka objętością nie grzeszy, za to szybkim rozwojem akcji i wysokim stopniem wciągnięcia jak najbardziej.

W niewielkim pomieszczeniu gdzieś pod ziemią budzą się pewnego dnia czterej nieznani sobie mężczyźni. Nie mają oni pojęcia, w jaki sposób się tutaj znaleźli, i dlaczego, dopóki tajemniczy głos z ukrytych głośników nie oznajmia im brutalnej prawdy - któregoś z nich za kilka dni czeka śmierć. Wśród zszokowanych więźniów są: Szczęściarz, bogaty biznesmen, milioner, Kapral, były żołnierz, który niegdyś w czasie służby wykazywał się dużym okrucieństwem wobec innych, Przystojniak żyjący z pieniędzy uwodzonych kobiet, oraz Prorok, przywódca jednej z byłych sekt religijnych, której działalność nie do końca spełniała wyznaczone cele. Jak informuje ich Głos, człowiek, który zwabił ich wszystkich w to pozbawione życia miejsce, każdy z nich wyrządził mu w przeszłości jakąś krzywdę, przez co on sam stoczył się niemalże na dno. Żeby było ciekawiej, nie zamierza zabić całej czwórki winnych, ale tylko jednego z nich, w dodatku wyznaczonego przez nich samych. Więźniowie mają na to zaledwie kilka dni. Ich początkowe przekonanie, że wyboru nie dokonają, szybko okazuje się błędne. Śmierci nie da się uniknąć. A już na pewno nie tej z rąk Głosu.

Jacek Getner posługuje się nieskomplikowanym, może nawet zbyt grzecznym, jak na mroczny klimat tej powieści, językiem. Wie, jak zainteresować czytelnika nie tylko pomysłową fabułą, ale też niektórymi jej wątkami, dotyczącymi poszczególnych bohaterów. Co jednak bardzo kłuje w oczy, to kiepska korekta, a może jej brak, przez co książka zawiera w tekście liczne literówki, błędy takie jak "oblepiło by" i "nie wiele", a i interpunkcja nie jest idealna - przecinki stawiane tam, gdzie nie trzeba, po kropkach z kolei gdzieniegdzie brakuje wielkiej litery na początku zdania.

Miejsce akcji utworu "Dajcie mi jednego z was" z całą pewnością budzi u odbiorcy lęk, a jednocześnie fascynację. Po tym, jak poznałam powieść i film "Bunkier", a także jeden z odcinków serialu "Zabójcze umysły", w którym trójka nastoletnich dziewcząt, zamknięta w jakimś pomieszczeniu, miała wyeliminować z "gry" jedną z nich na wyraźne polecenie psychopaty, niewiele może mnie zaskoczyć, jeśli chodzi o możliwości ludzi uwięzionych w jednej celi, zdanych tylko i wyłącznie na siebie, nawet jeśli mają się okazać niebezpiecznymi wrogami. Jacek Getner w swej książce skupia się na pięciu postaciach, pięciu mężczyznach, tworząc ich portrety psychologiczne za pomocą opisów ich przeszłości, wspomnień i teraźniejszości, tego, w jaki sposób teraz żyją, mając na sumieniu odległe wydarzenia, które do idealnych i godnych podziwu nie należały. Poprzez opowieści Szczęściarza, Kaprala, Przystojniaka i Proroka czytelnik poznaje ich nieco bliżej i ma możliwość ich osądzania, zupełnie jak Głos sprawujący nad nimi władzę i bawiący się w Boga. Bohaterowie są w stanie zagrać na uczuciach odbiorcy - można ich potępiać, nienawidzić, można im współczuć, jednocześnie uważając na ich spryt i zdolność do kłamania, mające go omamić i niewłaściwie ich ocenić.

Żeby nie było nudno i zbyt łatwo, Głos z dnia na dzień robi wszystko, by tylko pogorszyć warunki, w jakich przyszło przebywać czterem mężczyznom. Wyłonienie spośród nich jednego zasługującego na śmierć najbardziej musi przecież nastąpić, prawda? Nie spodziewałam się takiego obrotu zdarzeń, jaki zaserwował autor "Dajcie mi jednego z was". Nie mówiąc już o zakończeniu, które zaskoczyło mnie totalnie. Ale czy usatysfakcjonowało? Niezupełnie. Podejrzewam, że wynikło to z tego, iż otrzymałam za mało wskazówek, które mogłyby doprowadzić mnie choć do niewielkiej części tego zakończenia. Wydarzenia i postaci w nim uczestniczące jakby za mało wyraźnie zostały ukazane w trakcie rozwoju akcji. Jednym zdaniem, nie da się go przewidzieć.

Na ogół jednak uważam tę powieść za udaną. Faktem jest, iż nie sposób się oderwać od jej lektury, która w moim przypadku zajęła dwie godziny pewnej bezsennej nocy. Jest to utwór traktujący o ludzkich krzywdach, niecnych uczynkach, strachu, niepewności i wymiarze sprawiedliwości. Autor uwrażliwia nas na to, że zło czai się wszędzie, nawet w osobach, których nie podejrzewalibyśmy o posiadanie mrocznej strony osobowości. Nikt nie jest idealny, nawet my, ale aby sprawiedliwości stało się zadość, warto chociaż uświadomić sobie, co zrobiliśmy źle, przyznać przed samym sobą i obiecać poprawę, zmianę na lepsze, by nie tkwić w bagnie niemilknącego głosu sumienia. Kryminał "Dajcie mi jednego z was" polecam każdemu miłośnikowi gatunku, a sama czekam na kolejne tego typu książki Jacka Getnera.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję autorowi - Jackowi Getnerowi.

niedziela, 9 września 2012

"A jeśli ciernie" - Virginia C. Andrews

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA.
Wydawnictwo: Świat Książki, 2012.
Liczba stron: 448.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 07.09.2012.
Zakończenie lektury: 08.09.2012.
Moja ocena: 6/10.

Im dalej brnę w opowieści o losach Dollangangerów, tym bardziej wzrasta moje przekonanie na temat stwierdzenia, iż saga ta powinna zakończyć się na "Kwiatach na poddaszu". Virginia C. Andrews stworzyła wspaniałą, acz wstrząsającą historię, ale jej rozwinięcie w postaci kolejnych tomów już tak bardzo nie szokuje. Nie mogę jednak zarzucić mu kompletnego braku pomysłowości i logiki, bo tak nie jest. Wprawdzie losy głównych bohaterów coraz bardziej się komplikują i niektóre wątki mogą wydać się czytelnikowi jakby wciśnięte na siłę, to jednak cała ta opowieść ma w sobie coś niezwykłego, dzięki czemu nie można oderwać się od jej lektury. Tak było właśnie w przypadku trzeciej części sagi, "A jeśli ciernie", którą, mało brakowało, a pochłonęłabym za jednym zamachem. Ale po niespokojnej nocy z książką w ręku czytanie przerwało mi nadejście ranka, kiedy to w końcu musiałam pozwolić na to, by zmorzył mnie sen.

Po tym, jak Catherine Dollanganger spłodziła dwóch synów i pochowała dwóch mężów, zamieszkała wraz z dziećmi i bratem Christopherem w Fairfax, z dala od zgiełku wielkiego miasta, a przede wszystkim przeszłości. Ich życie wyglądałoby zupełnie normalnie, gdyby nie to, iż kazirodczy związek, który zaistniał pomiędzy Cathy i Chrisem wiele lat temu, trwa nadal. Oboje, udając małżeństwo o nazwisku Sheffield, wychowują czternastoletniego Jory'ego, dziewięcioletniego Barta i dwuletnią adoptowaną Cindy. Żaden z chłopców nie ma pojęcia, co tak naprawdę łączy ich "rodziców", nie pamięta też zbyt wiele z wczesnych lat ich dzieciństwa, dlatego wszystko toczy się całkiem zwyczajnie i pozornie szczęśliwie wśród nawału codziennych obowiązków w domu, pracy i szkole. Do czasu, gdy do opuszczonej willi obok domu Sheffieldów wprowadza się pewna stara kobieta. Od razu wzbudza ona zainteresowanie Jory'ego i Barta i, jak się szybko okazuje, wzajemnie. W tajemniczy styl bycia sąsiadki udaje się wedrzeć przede wszystkim Bartowi, zagubionemu chłopcu, któremu wydaje się, że nikt go nie kocha. To właśnie w osobie starej kobiety, która pragnie być dla niego pełną serdeczności babcią, znajduje oparcie. Zaprzyjaźnia się też z jej lokajem, jeszcze starszym Amosem, ale jego wpływ na zachowanie Barta ma fatalne skutki. Chłopiec bowiem przeistacza się w istotę nie do poznania - okrutną, bezwzględną i jeszcze bardziej zagubioną, nad którą nikt nie jest w stanie zapanować. Nawet jego matka.

"A jeśli cienie" to pozycja, która różni się od swoich poprzedniczek głównie tym, że jej fabuła ukazana jest z perspektywy nie Cathy, lecz jej synów, Jory'ego i Barta na przemian. Także przestrzeń czasowa, na tle której rozgrywają się wydarzenia, nie należy do szerokiej. Nie zmienia się natomiast język autorki, który w dalszym ciągu jest prosty i przyjemny w odbiorze.

Są takie momenty w trzeciej części sagi o Dollangangerach, które mogą nieco nużyć i wydawać się naciągane z tego względu, iż Andrews nie pozwala czytelnikowi zapomnieć o Foxworth Hall, o przeszłości głównych bohaterów, tworząc nowe wątki, które mają tę przeszłość wyostrzyć i lepiej wytłumaczyć. Nadal jest to opowieść o miłości, miłości zakazanej, grzechach, od których nie można uciec, i przebaczaniu. Cathy i Chris żyją jako małżeństwo i bardzo się kochają. Nie mówimy tu o miłości czysto platonicznej, lecz o tej prawdziwej, najgłębszej, jaka zrodziła się między nimi wiele lat temu na poddaszu - za sprawą ich własnej rodzonej matki. Wtrącenie Corrine do szpitala psychiatrycznego tylko na chwilę uśpiło czujność jej córki, która przysięgła sobie, że już nigdy nie wybaczy matce tego, co zrobiła, goniąc za sławą i pieniędzmi. Bo w końcu nadchodzi taki dzień, w którym Cathy musi ponownie stanąć oko w oko z rodzicielką. Czy dojdzie do pojednania?

Postać Chrisa tym razem jest trochę jakby w cieniu. Pełni on rolę pracującego ojca i troskliwego męża, ale nie wyróżnia się jakoś szczególnie na tle swojej rodziny. Być może dlatego, że najwięcej miejsca w "A jeśli ciernie" pisarka poświęciła jednemu z jego siostrzeńców, czyli Bartowi. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że cała ta książka to jedno wielkie studium psychologiczne tego chłopca, który jeszcze przed dziesiątymi urodzinami zmienia się nie do poznania pod wpływem przesiąkniętego złem i nienawiścią starego lokaja sąsiadki, związanego oczywiście z Foxworth Hall. Praktycznie tylko dzięki portretowi psychologicznemu Barta oceniam tę powieść tak, a nie inaczej. Zafascynował mnie on od pierwszej strony, potęgując później napięcie i moje przerażenie. Kilkakrotnie przed moimi oczyma pojawiały się obrazy z filmu "Synalek" z Macaulay'em Culkinem w roli głównej, a wszystko dlatego, iż zmiany w psychice małego Barta nie pozwalały mu na bycie idealnym synem i bratem. Nie chciałabym zdradzać zbyt wiele, ale muszę przyznać, że ta część sagi ma zadatki na otrzymanie miana thrillera, w którym groza nie jest pojęciem obcym.

Ostatnie kilkanaście rozdziałów utworu rozczarowało mnie najbardziej. Zakończenie również nie powaliło mnie na kolana, co nie znaczy jednak, że po kolejną część, "Kto wiatr sieje", nie sięgnę. Skoro zabrnęłam już tak daleko, wypadałoby całą historię Dollangangerów poznać, nieprawdaż? Niezależnie od tego, jak dobre lub słabe okażą się następne tomy, jestem pewna, że Virginia C. Andrews i tak na długo pozostanie w mej pamięci.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Świat Książki.

piątek, 7 września 2012

"Trzy tygodnie na pożegnanie" - C.J. Box

Wydawnictwo: Albatros, 2010.
Liczba stron: 408.
Rozpoczęcie lektury: 05.09.2012.
Zakończenie lektury: 07.09.2012.
Moja ocena: 7/10.

Mówimy, że rodzice nie powinni być świadkami utraty własnego dziecka. A gdy to mówimy, zazwyczaj mamy na myśli tragedię. Śmierć. Nieodwracalną stratę kogoś, kto powinien żyć jeszcze bardzo długo. Przede wszystkim dłużej od nas samych. To z całą pewnością okrutne i niewyobrażalnie smutne przeżycie. Amerykański pisarz, C.J. Box, autor kilkunastu książek, w "Trzech tygodniach na pożegnanie" ukazuje obraz takich właśnie cierpiących rodziców. Ale powód ich cierpienia trochę się różni. Oni nie są świadkami śmierci swojej pociechy, ale odebrania jej przez inną rodzinę. Czy coś takiego jest w ogóle możliwe? Okazuje się, że tak. Wbrew pozorom utwór Boxa to nie powieść obyczajowa, lecz thriller, którego akcja toczy się wokół tematyki nie tylko dziecięcej, co umila jego lekturę, ale też przestępczej.

Małżeństwo Jacka i Melissy McGuane'ów może i należało do udanych, ale od początku jego istnienia czegoś w nim brakowało. A może raczej kogoś - dziecka. Problemy zdrowotne Jacka zmusiły obojga do starania się o potomka inną drogą. Po kilku latach bezowocnych prób nie pozostało im nic innego, jak tylko adopcja. Obyło się bez problemów. Para zaadoptowała śliczną Angelinę - zaraz po jej narodzinach, kiedy to jej biologiczna matka zrzekła się praw rodzicielskich. Ojciec natomiast pozostawał wręcz nieznany, ale przyczyniło się też do tego zaniedbanie ze strony agencji adopcyjnej. Po dziewięciu miesiącach pobytu dziewczynki w nowym domu młody mężczyzna nagle się pojawia. I to wraz z wpływowym ojcem, sędzią Johnem Morelandem, dla którego odzyskanie wnuczki jest sprawą niepodlegającą żadnym wątpliwościom. Jednak nie dla zrozpaczonych McGuane'ów. Biologiczny ojciec Angeliny, osiemnastoletni Garrett, w ogóle nie wygląda na przyzwoitą osobę, której zależy na dziecku. Za wszystko odpowiada sędzia, ostatecznie dając małżeństwu trzy tygodnie na pożegnanie się z Angeliną. Ale Jack i Mellisa nie mają zamiaru pogodzić się z decyzją Morelanda. Co więcej, chcą za wszelką cenę dowiedzieć się, dlaczego tak nagle zaczęło zależeć mu na dziewczynce. Nie będzie to jednak wcale takie łatwe w świetle przerażających zdarzeń, które potem nastąpią, i w których najprawdopodobniej będzie maczał palce Garrett...

Nie mogę nie wspomnieć o tym, że "Trzy tygodnie na pożegnanie" to kolejny utwór, z którym miałam do czynienia, a którego opis z okładki zdradza zbyt wiele, tworząc niemalże ogólny zarys fabuły. Szkoda, bo gdybym się z nim nie zapoznała, powieść wydałaby mi się na pewno dużo bardziej szokująca. A tak wiedziałam, czego się spodziewać, kto i dlaczego był tym "złym", choć nie ukrywam, kilka ciekawych i zaskakujących fragmentów było. Najogólniej rzecz biorąc, książka nie przygniata ciężarem swojej oryginalności i napięcia, jakie się w niej tworzy, ale czyta się ją całkiem przyjemnie, bo na swój sposób jest intrygująca. C.J. Box posługuje się, można by rzec, zwyczajnym językiem, od którego oczy nie bolą, i który nie przynudza.

Kiedy w literaturze pojawia się motyw dziecka, wręcz muszę po nią sięgnąć. A gdy chodzi o literaturę sensacyjną - koniecznie! Przestępstwa dokonywane na dzieciach, a także przez dzieci, chyba do końca życia nie przestaną mnie interesować i zadziwiać, ale w tym negatywnym znaczeniu. Szokować. Przez co ciągle będę zadawać sobie pytanie "czego to jeszcze autorzy książek nie wymyślą?" oraz "a co, jeśli coś takiego zdarzyło się albo może zdarzyć naprawdę?". Jest ten dreszczyk emocji. Strachu, smutku, niedowierzania. Coś takiego poczułam też podczas czytania "Trzech tygodni na pożegnanie", choć w trochę mniejszym stopniu. Podejrzewam, że dlatego, iż moją uwagę zbyt mocno przykuły osoby Jacka i Melissy McGuane'ów i ich relacje z adoptowaną córeczką, którą zdołali pokochać jak własne dziecko. Częściej niż krew wylewała się ze stron książki rozpacz głównych bohaterów, wylewały się łzy, co było, nie da się ukryć, wzruszające. Podobało mi się to. Uważam, że autor w doskonały, bo niezwykle realistyczny i rozdzierający serce sposób ukazał cierpienie rodziców, których dziecka odebranie wiązało się z odebraniem nadziei na dalsze normalne życie. Na cokolwiek.

Akcja typowa dla thrillera natomiast nie grzeszyła dużą ilością zaskakujących zwrotów akcji, no i podejrzanych, przez co całość sprawiała wrażenie niezbyt skomplikowanej, co nie znaczy jednak, że wcale okrutnej i bezwzględnej. Samo zakończenie zaliczam do udanych, szczególnie kilka ostatnich zdań, więc radzę nie zaglądać tam, gdzie książka dobiega końca.

"Trzy tygodnie na pożegnanie" to dobry, niewymagający utwór łączący w sobie elementy grozy, kryminału i powieści obyczajowej. Akcja tocząca się w ciągu tytułowych trzech tygodni powoduje, że trudno jest się oderwać od lektury, ponadto daje ona do myślenia nawet po jej zakończeniu. Jest kilka postaci, które na pewno przypadną każdemu czytelnikowi do gustu, jest śmiech, są łzy, intrygi i przerażenie malujące się na twarzach nie tylko bohaterów. Mam nadzieję, że wkrótce w Polsce pojawi się więcej powieści C.J. Boxa, gdyż bardzo chciałabym je poznać. "Droga ucieczki", która miała premierę w sierpniu bieżącego roku, już mnie zaintrygowała, więc sięgnę po nią na pewno.

wtorek, 4 września 2012

"Wokini" - Billy Mills, Nicholas Sparks

Wydawnictwo: Albatros, 2003.
Liczba stron: 144.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 01.09.2012.
Zakończenie lektury: 01.09.2012.
Moja ocena: 5/10.

"Wokini" to książka napisana przez dwóch bliskich przyjaciół - znanego na całym świecie pisarza Nicholasa Sparksa i aktywistę indiańskiego, wykładowcę technik psychoterapeutycznych, który niegdyś cieszył się dużą popularnością w świecie sportu, Billy'ego Millsa. Mają rację ci, którzy twierdzą, że ta cieniutka powieść znacznie odbiega od pozostałych Sparksa. Właściwie to nie powinno się ich ze sobą porównywać, bo są tak różne, a przede wszystkim - mają inne cele. "Wokini" bowiem to pewnego rodzaju poradnik życiowy. Na moje oko Mills był odpowiedzialny za sformułowanie problemów poruszanych w utworze, a Sparks ubrał je, tworząc indiańską opowiastkę, by nie odstraszyć czytelnika iście suchymi regułkami, jakie większość poradników zawiera.

Kluczowym pojęciem, któremu przyglądają się autorzy książki, jest szczęście. Za pośrednictwem przygód głównego bohatera, kilkunastoletniego Davida cierpiącego po śmierci siostry, który pewnego dnia, ot tak, stwierdza, że chciałby być szczęśliwy, Mills i Sparks próbują znaleźć odpowiedź na bardzo trudne pytanie, a mianowicie czym jest szczęście. David otrzymuje w prezencie od ojca tajemniczy zwój z siedmioma ręcznie malowanymi rysunkami. Aby odpowiednio zinterpretować każdy z nich i zrozumieć samego siebie, chłopiec wyrusza w podróż, która pozwoli mu zajrzeć w głąb ludzkiego umysłu, ludzkiego zachowania, po prostu ludzkiego życia. Życia, które rzadko kiedy jest idealne, ale pomimo wszelkich wad i przeciwności losu człowiek ma możliwość radowania się nim, a co za tym idzie, bycia szczęśliwym.

Każdy rozdział "Wokini" odpowiada jednej z siedmiu lekcji życiowych, w jakich uczestniczy główny bohater. Każda taka lekcja natomiast kończy się wypunktowaniem najważniejszych myśli w niej zawartych i wskazówek dla czytelnika. Są to na przykład takie kwestie, jak: znaczenie szczęścia, dlaczego nie należy poddawać się rozpaczy, ćwiczenie medytacji czy cielesne i duchowe aspekty szczęścia. Autorzy książki zapewniają, że jest ona prosta i łatwa w czytaniu. Zgadzam się. Jest też skuteczna. Tego już niestety nie wiem. I wątpię, że kiedykolwiek się tego dowiem. Nie należę do osób bardzo cierpliwych i wytrwałych, a tego wymaga dążenie do szczęścia według właśnie tego poradnika. Na dodatek - jestem pesymistką.

Kiedy tak brnęłam przez pierwszą połowę lektury, nawet całkiem przychylnie odbierałam jej treść i gdzieś tam w moim umyśle zagnieździły się zalążki chęci znalezienia takiego prawdziwego, pełnego szczęścia. Idąc jednak dalej, mój zapał stopniowo przygasał. Po tak ogólnych formułkach typu "szczęście to uczucie, które pochodzi z wnętrza człowieka i tylko on dam decyduje o swoim szczęściu"*, "szczęścia trzeba się nauczyć"** czy "szczęścia trzeba pragnąć"*** przyszła pora na kolejne zasady i wskazówki. Zabawne było to, że z każdą stroną ich ilość się powiększała. Dowiedziałam się, że aby być szczęśliwym, trzeba nie tylko chcieć tego szczęścia i dzielić się nim z innymi, ale też medytować. I to trzy razy dziennie, powtarzając sobie na głos, że jest się wyjątkową osobą, i rozmyślając o rzeczach sprawiających radość. Jeszcze trudniej dla mnie zrobiło się przy punkcie traktującym o tym, by na życie i przyszłość patrzeć z optymizmem i nadzieją. Natomiast zupełnie absurdalny wydał mi się pomysł brzmiący "każdy dzień przeżyj tak, jakby to miał być twój ostatni dzień"****. Być może ma na to wpływa moje pesymistyczne myślenie, ale dla mnie ostatni dzień mojego życia byłby dniem pełnym szaleństw i radości, spędzony wśród osób, które są mi bliskie, i rzeczy, które uwielbiam robić. Logicznie więc rzecz biorąc, postępując tak codziennie, stałabym się leniem bez pracy, którego interesowałoby tylko to, jak wykorzystać każdą chwilę dnia - na zabawach i spełnianiu marzeń, co oczywiście nie zawsze byłoby wykonalne.

Tymczasem Mills i Sparks nie zwracają uwagi na tak przyziemne sprawy, jak praca czy nauka, które są ważnymi obowiązkami każdego człowieka, i które zajmują wiele czasu. Dla nich szczęśliwy dzień to taki, w którym należy podziwiać piękno przyrody, kochać bliskich i dziękować Bogu za to, co zostało człowiekowi dane. "Wokini" to opowieść zbyt piękna, by była prawdziwa. Porady autorów mające doprowadzić czytelnika do szczęścia są na przemian łatwe i trudne, banalne i oryginalne, czasem wykluczają się wzajemnie albo są wręcz niemożliwe do wykonania. Uprzedzam - nauka najważniejszych zasad organizacji ludzkiego życia w celu uczynienia je szczęśliwym trwa prawie rok! Do końca życia jednak człowiek będzie zmuszony myśleć o tym, do czego dążył i dąży nadal. To nieustanna praca nad samym sobą. Jak już wspomniałam wcześniej, nie dla mnie, ale z wielką chęcią przyjrzałabym się bliżej niektórym radom Billy'ego Millsa i Nicholasa Sparksa. By od czasu do czasu poprawić sobie samopoczucie, dowartościować siebie i wszystko to, co mnie otacza. Osiągnąć taki wewnętrzny spokój. Myślę, że coś takiego jest możliwe, dlatego kilka myśli z tej książeczki sobie zapisałam, a nawet zapamiętałam.

Przeczytać można, czemu nie? "Wokini" ma niecałe sto pięćdziesiąt stron i lektura tego utworu dużo czasu nie zajmuje. Jednym się spodoba, drugim nie bardzo. Uważam, że przychylniej zostanie on odebrany przez optymistów, osoby szukające swego miejsca w świecie, zagubione, zmęczone, smutne i nie tak szczęśliwe, jak by tego chciały. Nie mówię, że ów poradnik ma stać się dla kogoś poradnikiem na śmierć i życie, ale może odblokować on pozytywne myślenie i wywołać uśmiech na twarzy czytelnika za pomocą wybranych fragmentów.

*s.54
**s.54
***s.55
****s.97
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...