sobota, 31 grudnia 2011

"Złe miejsce" - Dean Koontz

Wydawnictwo: Albatros, 2011.
Liczba stron: 480.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 27.12.2011.
Zakończenie lektury: 31.12.2011.
Moja ocena: 7/10.

Dean Koontz należy do najbardziej poczytnych amerykańskich mistrzów fikcji literackiej. Jego utwory to przeważnie pełne grozy i elementów science-fiction horrory i thrillery, dlatego często porównuje się je do powieści Stephena Kinga czy Harlana Cobena. Ich liczba sięgnęła już kilkudziesięciu i nadal rośnie. Wiele z nich doczekało się swego odpowiednika na wielkim ekranie.

Poprzednia książka, w której lekturze się zagłębiłam, to "Smocze łzy" Deana Koontza. Powieść ta okazała się horrorem zakrawającym na kształt bajki, który nie zachwycił mnie jakoś szczególnie, dlatego sięgając po następne dzieło tego autora, nie nastawiałam się na rewelację. Tym bardziej, że "Złe miejsce" to utwór powstały przed "Smoczymi łzami", a opisy obu książek wskazują na ich małe podobieństwo. "Złe miejsce" to rzeczywiście kolejny horror, choć bardziej pasowałoby tutaj określenie thrillera detektywistycznego z elementami psychologii, grozy i zjawisk nadprzyrodzonych. Bo dosłownie każdy z tych wymienionych aspektów ta powieść zawiera.

Objętościowo "Złe miejsce" nie należy do ubogich książek, ale dzięki trzymającej w napięciu akcji i niedługim rozdziałom, czyta się ją dosyć szybko. Poza opisem z tylnej okładki, który zdradza treść dwóch trzecich utworu, i kilkoma literówkami znalezionymi w tekście (w tym jedną także w tekście na tylnej okładce), uważam, że wydawnictwo Albatros wykonało pozytywną pracę. Bardzo podoba mi się projekt okładki w postaci udanej kompozycji fotografii, kolorystyki oraz czcionki.

Po zapoznaniu się z opisem z okładki książki od razu "cieplej" zrobiło mi się na sercu, gdy mój wzrok zarejestrował słowo "detektywi". Pomyślałam sobie, że w tym przypadku akcja, dzięki poszukiwaniom i zagadkom dotyczących tajemniczych zbrodni, przynudzać nie powinna. I choć krążyła także wokół dziwnych, niewytłumaczalnych zjawisk, to rzeczywiście nie nudziłam się w czasie lektury "Złego miejsca".

Książka ta rozpoczyna się przedstawieniem postaci Franka Pollarda, który w niewyjaśnionych okolicznościach ląduje nagle w nieznanym sobie miejscu i... niczego,poza swoim imieniem i nazwiskiem, nie pamięta. Jakimś sposobem jednak czuje i wie, że musi uciekać przed kimś (a może czymś) obdarzonym niezwykłą, niszczycielską mocą. Problem w tym, że każda drzemka czy próba snu kończy się dla Franka tym samym, czyli brakiem pamięci. Wygląda jednak na to, że mężczyzna w czasie snu nie próżnuje, gdyż po przebudzeniu ma przy sobie albo worek pieniędzy, albo cenne kamienie, albo jeszcze inne przedmioty. Z tym nietypowym problemem Frank zwraca się do małej firmy detektywistycznej, której właścicielami są Bobby i Julie Dakota. Małżeństwo, mimo początkowych oporów, decyduje się na zbadanie sprawy nowego klienta i szybko dochodzi do wniosku, że Frank Pollard posiada zdolność teleportacji. Wkrótce wychodzi też na jaw jego związek z tajemniczym mordercą, Jamesem-Cukierkiem, działającym w kalifornijskich miasteczkach i zabijającym ludzi najczęściej poprzez... przegryzienie gardła i wyssanie krwi.

Historia brzmi jak najprawdziwszy horror. Krwawy horror. Krew na stronicach "Złego miejsca" leje się strumieniami i z początku nie było mi łatwo się do niej "przekonać". Człowiek wysysający krew z ludzkich krtani? Moje skojarzenie było jednoznaczne - wampir. A to jakoś niespecjalnie do mnie przemawiało. Z biegiem fabuły powieści okazuje się jednak, że z żadnymi wampirami do czynienia mieć nie będę, co przyjęłam z wielką ulgą. Nie żebym była przeciwniczką wampirzych postaci pojawiających się w filmach czy książkach - zwyczajnie wydały mi się one nieadekwatne do akcji toczącej się w powieści Koontza. Kiedy udało mi się w końcu pokonać pierwsze obrzydzenie związane ze zjawiskiem opisanym powyżej, już nic nie stanęło mi na przeszkodzie, by w napięciu prześledzić resztę utworu.

A wciągnął mnie bardzo. Nie tylko ze względu na głównych bohaterów - detektywów - i ich działania związane z Frankiem Pollardem, ale też dzięki innym aspektom, które pojawiły się w powieści. Pierwszym z nich jest postać Thomasa, brata Julie Dakoty. Thomas to dwudziestoletni chłopiec z zespołem Downa, umieszczony w specjalnym domu opieki. Koontz stworzył interesującą postać, posługującą się własnym językiem, nie zawsze zrozumiałym dla zdrowych umysłowo ludzi, i postrzeganiem świata. Ponadto Thomas posiada niezwykłą umiejętność, poprzez którą jego losy krzyżują się z losami okrutnego Cukierka. "Jednak w przekonaniu Thomasa Złe Miejsce nie było piekłem. Było śmiercią. Piekło było jakimś złym miejscem, ale śmierć była tym Złym Miejscem [...] Śmierć oznaczała, że wszystko się zatrzymywało, odchodziło, cały czas wyciekał, raz na zawsze, koniec [...] Mówiło się, że śmierć przychodzi po człowieka [...] ale jeśli przychodziła po kogoś, to musiała zabrać go do jakiegoś miejsca. I to właśnie było Złe Miejsce. Tam się trafiało, by nigdy już nie wrócić [...] Może niektórzy ludzie szli do nieba, niektórzy do piekła, ale nie można było stamtąd wrócić, więc jedno i drugie było częścią Złego Miejsca, takie dwa różne pokoje"*.

Drugą postacią, która dobitniej zwróciła moją uwagę, jest Felina Karaghiosis, żona Clinta, jednego z pracowników firmy detektywistycznej Dakotów. Felina nie słyszy od urodzenia, mimo to radzi sobie w życiu lepiej niż niejeden słyszący człowiek. Spodobał mi się sposób, w jaki Koontz przedstawił małżeństwo Feliny i Clinta - oparte na prawdziwej miłości i pozbawione wszelkich niedogodności. Mimo iż ci ludzie to bohaterowie drugoplanowi, zapadli mi w pamięć. Autor przywołuje w powieści wielu bohaterów, a każdy z nich odznacza się ciekawą i godną uwagi historią na swój temat. Nawet jeśli są to postaci będące po tej "złej" stronie, stronie ciemnej mocy.

"Złe miejsce" to opowieść nie tylko o zabijaniu, walce ze złem i parapsychicznymi zdolnościami, co nasuwa się na myśl zaraz po jej przeczytaniu. To także historia o miłości, postrzeganej różnie, w zależności od tego, jakimi wartościami kieruje się w swym życiu dany bohater; to historia o spełnianiu się marzeń, postrzeganiu życia i śmierci, o próbach zrozumienia drugiego człowieka, niesieniu mu pomocy, o ludzkich niedoskonałościach i słabościach. To powieść pełna okrucieństw i przede wszystkim smutku, choć kilka zabawnych dialogów również można w niej znaleźć.

Myślę, że napięcie i moje zainteresowanie fabułą książki osiągają apogeum mniej więcej w jej środku. Wraz z wyjaśnianiem tajemniczych zjawisk dotyczących Franka Pollarda przez dwójkę detektywów zrobiło się minimalnie mniej ciekawie, aczkolwiek napięcie towarzyszące lekturze opuszczało mnie bardzo rzadko. Samo zakończenie nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia, ale usatysfakcjonowało mnie to, iż większość wątków została doprowadzona do końca lub odpowiednio wyjaśniona. Jestem też bardzo zadowolona, że "Złe miejsce" okazało się lepszym (moim zdaniem, rzecz jasna) utworem aniżeli "Smocze łzy". Nie żałuję ani chwili spędzonej na lekturze tego horroru. Następnym razem już nie będę porównywać opisów książek i nastawiać się na to czy tamto, bo wygląda na to, że Dean Koontz jeszcze nie raz może mnie zaskoczyć.

*s.163

poniedziałek, 26 grudnia 2011

"Smocze łzy" - Dean Koontz

Wydawnictwo: Albatros, 2011.
Liczba stron: 424.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 20.12.2011.
Zakończenie lektury: 25.12.2011.
Moja ocena: 6/10.

Dean Koontz to pisarz, o którym słyszał niemal każdy. Jest jednym z najpopularniejszych autorów amerykańskich. Karierę literacką rozpoczął już w wieku dwudziestu lat, a specjalizuje się w thrillerach z elementami grozy, science-fiction i kryminału. Do tej pory wydał kilkadziesiąt tytułów, z których kilkanaście doczekało się ekranizacji.

"Smocze łzy" to horror powstały w 1993 roku. Tytuł jednoznacznie kojarzy się z fantastyką i smokami, dlatego przed lekturą zastanawiałam się, czy takowe stwory będą w tej książce się pojawiać. Mimochodem jednak autor wspomniał jedynie o... jaszczurkach, później pojawiły się także węże i pająki, no i pies, który odegrał znaczącą rolę w powieści. Żadnych smoków, mimo że nawet okładka na nie wskazuje. "Smocze łzy" to historia o kreowaniu rzeczywistości, decydowaniu o własnym losie, panowaniu nad innymi, o ludzkiej nienawiści, bezbronności, o ludzkim strachu, ucieczce przed przeszłością, stawaniu się lepszym.

Akcja powieści toczy się pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Kalifornii. Książka podzielona jest na trzy części rozpoczynające się krótkimi wierszami, głównie z Księgi Policzonych Smutków, a te części składają się jeszcze z rozdziałów i podrozdziałów. Koontz opisuje historie kilku osób, których losy po jakimś czasie przeplatają się ze sobą. I to wcale nie w przyjemnej atmosferze...

"Smocze łzy" rozpoczynają się od przedstawienia dwójki głównych bohaterów, policjantów Harry'ego Lyona i Connie Gulliver, którzy uparcie ścigają pewnego groźnego przestępcę. Ta dwójka współpracowników bardzo się od siebie różni, ale dzięki temu stanowi zgrany zespół. Connie to kobieta kochająca swoją pracę, ryzyko, pościgi i szaleństwo, ale jednocześnie jest przeczulona na punkcie okrucieństw, jakich dopuszczają się zwykli śmiertelnicy, i przy każdej okazji zachowuje dużą rozwagę i ostrożność. Z kolei Harry to człowiek znacznie spokojniejszy i uporządkowany. Nie lubi nadużywać przemocy i siły, czasem nawet dziwi się, że wybrał zawód policjanta.

Pomiędzy opisami zdarzeń dotyczących pościgu Harry'ego i Connie czytelnik zostaje pokrótce zaznajomiony z historiami innych postaci. Pierwszą z nich jest bezdomny włóczęga, Sammy Shamroe, który raz na jakiś czas musi borykać się z przemocą doznawaną ze strony nieznanego osobnika, zwanego przez włóczęgę szczurołakiem. Szczurołak to nie człowieka, choć może przybierać podobną do niego postać. Jest istotą niezwykle silną, okrutną, przerażającą, mogącą zamieniać się w cokolwiek, a nawet... zatrzymywać czas. A najgorsze jest to, że grozi Sammy'emu śmiercią, która ma nastąpić o świcie kolejnego dnia. Takie samo ostrzeżenie otrzymują Janet Marco i jej kilkuletni synek. Oboje zostawili za sobą okropną przeszłość, a teraz są bezdomni i mieszkają w samochodzie z psem-przybłędą, Wooferem. Do grona zagrożonych śmiercią osób dołącza wkrótce Harry Lyon, który chcąc nie chcąc, wplątuje w tę straszną grę Connie. Bohaterowie mają zaledwie kilkanaście godzin na to, by uniknąć śmierci. Ale jak to zrobić, gdy tajemniczy szczurołak-Tiktak śledzi niemalże każdy ich ruch, krzyżuje ich plany i działania, a także popełnia nieoczekiwane zbrodnie? Kim tak naprawdę jest Tiktak i jaki jest cel jego wszystkich działań?

"Smocze łzy" to moja piąta przygoda z twórczością Deana Koontza. Do tej pory sięgałam zarówno po thrillery, jak i horrory, ale nadal bliższe moim zainteresowaniom pozostają te pierwsze, dlatego do "Smoczych łez" podeszłam z dużą rezerwą. Nie jestem jeszcze przekonana do książek będących horrorami, zwłaszcza takimi, w których pojawiają się nadprzyrodzone zjawiska i niewytłumaczalne historie. Może dlatego, że tego typu zabiegi w literaturze zakrawają na fantastykę, a ten z kolei gatunek jest mi jeszcze bardziej obcy. Podoba mi się jednak styl, jakim posługuje się Koontz. Pisze on ciekawie i wyczerpująco opisuje wszelkie ważne elementy fabuły, na których czytelnik powinien skupić się najbardziej. Nie jest to jednak proste zadanie - czytelnik musi przecież uruchomić swoją wyobraźnię, więc wszystkie opisy "dziwactw" charakterystycznych dla horrorów muszą być bardzo dokładne. Książka to nie film, który dzięki efektom specjalnym może ukazać dosłownie wszystko. Efekty specjalne czytelnika sponsoruje jego wyobraźnia.

"Sens życia można odnaleźć w misce zupy. Zupa zawsze zaczyna się od rosołu, który symbolizuje przepływ dni tworzących nasze życie [...] Czasami zupa jest gorąca, czasami zimna [...] Czasami powinna być zimna i wtedy smakuje dobrze, nawet jeśli nie zawiera ani odrobiny ciepła. Ale jeśli nie powinna być zimna, robi się niesmaczna albo powoduje niestrawność, albo jedno i drugie [...] Zanim zupa zostanie zjedzona, ma swoją wartość i przeznaczenie. Po zjedzeniu staje się bezwartościowa dla wszystkich z wyjątkiem tego, kto ją skonsumował. A wypełniając swoje przeznaczenie, przestaje istnieć. Zostanie po niej tylko pusta miska. Która symbolizuje albo pragnienie i potrzebę... albo przyjemne oczekiwanie na następne zupy"* - to jeden z przykładów dobrego humoru w powieści, choć gdyby tak głębiej pomyśleć, może coś w tym jest; zastanowię się nad tą filozoficzną myślą podczas najbliższego obiadu w postaci zupy. Koontz wielokrotnie przytacza zabawne określenia ("worki pod oczami pomieściłyby prowiant na weekendową wycieczkę"**) i wypowiedzi bohaterów, co zasługuje na plus. Bardzo podobały mi się też podrozdziały napisane z perspektywy widzenia... psa. Zabawne, ale autor w tak prosty i ciekawy sposób przedstawia świat widziany oczami tego zwierzaka, iż miałam wrażenie, że pies podyktował mu, co ma napisać. Do minusów natomiast na pewno zaliczyłabym szybkie i banalne zakończenie książki, a także słabo rozwinięty wątek "przemiany" Connie Gulliver, związany z poszukiwaniami jej rodzinnych korzeni. Śledztwa, poszukiwania, odkrycia to moje słabości, więc nic dziwnego, że trochę zabrakło mi ich w tym utworze.

"Czasami życie bywa gorzkie jak smocze łzy. Ale czy smocze łzy są gorzkie, czy słodkie, zależy wyłącznie od tego, jak odbieramy ich smak"***. Wszyscy bohaterowie wiedzą niejedno o tych gorzkich. Niełatwo o nich zapomnieć, niełatwo od nich uciec. A teraz pojawia się jeszcze nieszczęsny Tiktak, dla którego gorzkie cierpienie ludzkie jest rozkoszą i słodyczą. Co sprawiło, że zaczął bawić się w złego boga? Jak długo jeszcze będzie to robił? Co chce przez swoje działania osiągnąć? I czy dotrzyma obietnicy śmierci złożonej bohaterom powieści? Wszystkiego można dowiedzieć się, sięgając po "Smocze łzy" Deana Koontza.

Po lekturze tej książki odniosłam wrażenie, że przeczytałam... bajkę. Dosłownie. W dodatku główny bohater, Harry Lyon, miał tendencję do przywoływania sobie w myślach różnych zarysów znanych bajek, zależnie od sytuacji, w jakich się znajdował. Pomijając pierwsze rozdziały "Smoczych łez", które koncentrowały się przede wszystkim na sensacyjnej akcji i działaniach policjantów, fabuła reszty powieści przypominała bajkową historię. Taką bardziej dla dorosłych, ale również opowiadającą o dobrych i złych ludziach, walce dobra ze złem, zmianie gorszego życia na lepsze, bo w bajkach tego typu wątki się pojawiają. Nie jestem zachwycona tym utworem Koontza. Wypada najsłabiej na tle dotychczas przeczytanych przeze mnie powieści tego autora. Moje zaciekawienie fabułą malało z każdym rozdziałem, a powinno przecież wzrastać lub chociaż trzymać się na stałym poziomie. Nie skreślam jednak z góry pozostałych horrorów Koontza i w przyszłości na pewno sięgnę po kolejne. Z czystej ciekawości. A może nawet polubię bardziej ten gatunek literacki? Dla fanów nadprzyrodzonych zjawisk i złych mocy "Smocze łzy" to na pewno trafiona i lekka pozycja.

*s.125-126
**s.195
***s.135

środa, 21 grudnia 2011

Mój dzień w książkach - zabawa Lirael




Podpatrzone u Lirael (i nie tylko ;)) - KLIKNIJ
Z kolei mój dzień w książkach wyglądał mniej więcej tak:

Zaczęłam dzień z zawrotem głowy. W drodze do pracy zobaczyłam
lot bocianów i przeszłam obok kamiennego kręgu, żeby uniknąć
amnezji, ale oczywiście zatrzymałam się przy Ogrodzie Miłości.
W biurze szef powiedział: "Kim byłbym bez Ciebie?" i zlecił mi
zbadanie Traktatu Machiavellego. W czasie obiadu z asystentami
zauważyłam dowody zbrodni pod pamiętnikiem. Potem wróciłam
do swojego biurka jak z obrazka. Następnie, w drodze do domu,
kupiłam bikini, ponieważ mam dom przy plaży. Przygotowując się
do snu, wzięłam kroniki rodzinne i uczyłam się ostatniej piosenki,
zanim powiedziałam "dobranoc" siostrzyczkom.

Zachęcam wszystkich do tej zabawy - nieźle wciąga! ;)

wtorek, 20 grudnia 2011

"Hiszpański arystokrata" - India Grey

Wydawnictwo: Harlequin, 2011.
Liczba stron: 160.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 18.12.2011.
Zakończenie lektury: 19.12.2011.
Moja ocena: 6/10.

"Hiszpański arystokrata" to romans autorstwa Indii Grey, pochodzący z serii Światowe Życie, a więc jego fabuła opiera się na losach bohaterów bytujących w tzw. wielkim świecie. Świecie pełnym bogactw, rozpusty, ale niekoniecznie dobra i szczęścia. To krótka opowieść o nieodwzajemnionej miłości, cierpieniu i niesieniu pomocy innym.

Lily Alexander, główna bohaterka "Hiszpańskiego arystokraty", modelka z Londynu, poznaje na uroczystym przyjęciu tytułowego arystokratę, Tristana Romero de Losada Montalvo. Tristan to pozbawiony uczuć playboy, któremu nie potrafi się oprzeć żadna kobieta. Także Lily. Pożądanie ich obojga nie zna granic i jeszcze tego samego wieczoru spędzają ze sobą noc, umawiając się jednak, że ta przygoda nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji, a ich znajomość po niej zwyczajnie się zakończy. Nie będzie to jednak możliwe, gdyż wkrótce potem Lily dowiaduje się, że jest w ciąży, a ojcem dziecka jest nikt inny, jak markiz Romero. Tristan nie okazuje zadowolenia z tego powodu, ale proponuje Lily małżeństwo bez zobowiązań. Kobieta pragnie urodzić dziecko i zrobi wszystko dla jego dobra - nie pozwoli przecież na to, by jej potomstwo nigdy nie poznało swego ojca. Ale czy ślub bez miłości to na pewno dobre rozwiązanie?

Akcja "Hiszpańskiego arystokraty" toczy się w Europie, głównie w Anglii i Hiszpanii. Opowieść zbudowana jest z szesnastu rozdziałów i epilogu. Narracja prowadzona jest w trzeciej osobie, raz okazując bliżej czytelnikowi myśli i odczucia Lily, a raz Tristana.

Romans ten nie należy do obszernych pod względem treści książek. liczy zaledwie ponad sto pięćdziesiąt stron; całość została napisana zgrabnym i nieskomplikowanym językiem, przez co akcja opowieści mija w mgnieniu oka. Muszę jednak przyznać, że od czasu do czasu przyda mi się zerknięcie do tego typu czytadeł - choćby dlatego, by zapomnieć o problemach codzienności, na chwilę oderwać się od kryminałów, które po prostu uwielbiam, no i powzdychać do okładki ze słynnym przystojnym księciem z bajki...

Niby romans, ale historie opisana przez Indię Grey porusza nie tylko kwestię miłości (obyło się jednak bez licznych i szczegółowo zobrazowanych scen erotycznych), ale też życia w małżeństwie, chęci posiadania dziecka, a także kwestię cierpienia i bólu związanego nie tylko z niespełnioną miłością, ale także rodziną, pochodzeniem i tragicznymi wydarzeniami z przeszłości oraz teraźniejszości, bo i z takimi borykają się bohaterowie "Hiszpańskiego arystokraty". Tristan Romero ukrywa swoje prawdziwe oblicze przed Lily. Nie jest w stanie otworzyć się na miłość, by na dobre i złe zaakceptować swoją żonę jako towarzyszkę życia. Jednak wraz z pojawieniem się maleńkiej istoty w brzuchu żony twarda skorupa, pod którą kryją się cierpienie, złość i zaciętość bohatera, powoli zaczyna pękać. Czy rzeczywiście dojdzie do metamorfozy tytułowego arystokraty? Jak długo Lily będzie w stanie znosić wahania nastrojów człowieka, którego pokochała całym sercem? Czy Tristan w końcu odwzajemni jej uczucie i zwierzy się ze swojej przeszłości oraz działań, którymi się zajmuje poza pracą? Może się wydawać, że historia skończy się przewidywalnie i banalnie, ale tak naprawdę bohaterów będą czekały przykre niespodzianki od losu, które jeszcze bardziej pogmatwają sytuację w ich małżeństwie.

Nie ukrywam, że trochę irytowało mnie zachowanie głównej bohaterki, która bezmyślnie wpakowała się w romans z przystojnym podrywaczem, a potem bardzo szybko zdecydowała się na ślub, choć Tristan okazał się protekcjonalnym i oschłym kandydatem na męża, dla którego liczyła się tylko powinność względem swego rodu i zagwarantowania dziecku przynależności do tej rodziny. Ale Lily była wręcz zaślepiona miłością do arystokraty i przez cały czas wierzyła, że uda jej się stworzyć małżeństwo oparte na prawdziwej wzajemnej miłości. Co jak co, ale nie spodziewałam się ani trochę tego, iż ta opowieść mnie wzruszy, a tak się stało pod koniec lektury. Naprawdę muszę częściej sięgać po romanse tego wydawnictwa, tym bardziej, że ich przeczytanie nie zajmuje wiele czasu, a kto wie, może jeszcze nie raz mnie zaskoczą jakimś niebanalnym przebiegiem zdarzeń. Nie wszystkie przecież muszą toczyć się wokół gorącego romansowania i zdrad. Lektura dobra na odstresowanie się, relaks, zapełnienie wolnej chwili codziennego życia kobiety.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Harlequin.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Stosik grudniowy

Oto przedstawiam po raz pierwszy na tym blogu niewielki stosik książek, jakie udało mi się zdobyć w pierwszej połowie grudnia :).

Od dołu:
- "Adwokat" - Phillip Margolin - "przyokazyjny" zakup na Allegro; żadna nowość, ale ładnie się komponuje w kolekcji utworów jednego z moich ulubionych autorów;
- "Klucz Sary" - Tatiana de Rosnay - upolowana na Allegro; już nie mogę się doczekać, kiedy do niej zajrzę;
- "Na wschód od Edenu" - John Steinbeck - wygrana i wybrana przeze mnie nagroda w konkursie recenzyjnym wydawnictwa Prószyński i S-ka;
- "Trzy tygodnie z moim bratem" - Nicholas Sparks, Micah Sparks - również upolowana na Allegro - ostatnio chyba dopisało mi szczęście ;);
- "Diablica na balu debiutantek" - Linda Francis Lee - upominek urodzinowy z początków grudnia;
- "Kochanek Lady Felsham" - Louise Allen - upominek od wydawnictwa Harlequin z okazji mojego zawitania na stronie poświęconej temu wydawnictwu;
- "Zaczęło się w Portofino", "Willa w Prowansji" - Catherine Spencer, Christina Hollis - jak wyżej :);
- "Hiszpański arystokrata" - India Grey - jak wyżej :); już przeczytana - wkrótce recenzja :).

Tyle smakowitości, że nie wiadomo za co zabrać się najpierw... ;).
Pozdrawiam ciepło w ten zimny i wietrzny dzień :).

niedziela, 18 grudnia 2011

"Siostrzyczki" - Michael Palmer

Wydawnictwo: Albatros, 2009.
Liczba stron: 400.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 02.12.2011.
Zakończenie lektury: 18.12.2011.
Moja ocena: 7/10.

Michael Palmer to pisarz amerykański specjalizujący się w thrillerach medycznych. Nic dziwnego, w końcu z wykształcenia jest lekarzem. Do tej pory napisał już prawie dwadzieścia powieści. Zadebiutował właśnie "Siostrzyczkami", choć pierwszą książką, jaką stworzył, jest "Recepta Coreya".

"Siostrzyczki" to, jak wyżej wspomniałam, jedna z pierwszych powieści Palmera, jego oficjalny debiut literacki. To nic innego jak thriller medyczny, a więc historia o niecodziennych okrucieństwach i zadziwiających intrygach w świecie medycyny. Porusza jedną z często komentowanych w dzisiejszych czasach kwestii dotyczących ludzkiego życia, a mianowicie kwestię eutanazji, a także powiązanych z nią morderstw z litości oraz takich na zlecenie, które przynoszą duże korzyści finansowe.

Głównym bohaterem książki jest David Shelton, chirurg z jednego z bostońskich szpitali, który po przykrych i nieprzyjemnych wydarzeniach z przeszłości wraca do swego fachu, a nawet otrzymuje możliwość wykazania się w chirurgii, a co za tym idzie, nadzieję na awans i większy szacunek. Problem w tym, że już wkrótce umiera jedna z jego pacjentek, której szanse na przeżycie i tak były nikłe, ale Shelton zostaje oskarżony o zabójstwo z premedytacją. Okazuje się bowiem, że zmarła otrzymała śmiertelną dawkę morfiny, a za ten czyn odpowiada jedna z pielęgniarek szpitala, Christine Beall, działająca w sekretnym Stowarzyszeniu Sióstr Życia, którego celem jest ulżenie w cierpieniach nieuleczalnie chorym pacjentom poprzez odebranie im życia. Christine jest święcie przekonana, że postępuje słusznie. Do czasu, gdy z jej powodu życie Davida Sheltona rozsypuje się na kawałki. Czy aby na pewno z jej powodu sprawy przejęły nieoczekiwany obrót? Pielęgniarka nie zna ani szefowej Stowarzyszenia, ani większości jego uczestniczek. Nie wie też, że niektóre morderstwa pacjentów nie są dokonywane z litości, lecz zwyczajnie na zlecenia i za duże pieniądze. W tym bostońskim szpitalu nie można czuć się bezpiecznie, a i ciężko o osobę godną zaufania...

To druga książka Michaela Palmera, po którą sięgnęłam, a zrobiłam to chętnie ze względu na prosty, jasny i konkretny styl pisarski autora, a także ciekawy pomysł na fabułę. Palmer posługuje się zrozumiałym językiem i nie przywołuje przytłaczających informacji i określeń z zakresu medycyny. Jedynie o niektórych nazwach leków czy urządzeń szpitalnych ja, jako czytelniczka studiująca "tylko" pedagogikę, nie miałam zielonego pojęcia.

Powieść "Siostrzyczki" rozpoczyna się krótkim, ale przerażającym, smutnym i dającym do myślenia prologiem. Reszta akcji toczy się w Bostonie pewną ponurą jesienią, określona jest kilkudziesięcioma rozdziałami, a kończy się epilogiem, wyjaśniającym to i owo. Narracja prowadzona jest w trzeciej osobie.

Co do wydania tejże książki, to raczej wszystko zwyczajnie gra. Rzuciła mi się w oczy tylko jedna literówka związana z odmianą czasownika przez rodzaj. Wydawnictwo Albatros to, jak już na pewno kiedyś wspominałam, moje ulubione wydawnictwo, więc minimalizm projektu okładki i ogólny wgląd książki po prostu uwielbiam.

"Siostrzyczki" to dopiero druga powieść Michaela Palmera, którą przeczytałam, choć po thrillery medyczne innych autorów sięgałam już kilkakrotnie i gatunek ten bardzo przypadł mi do gustu. W ciągu niemal całej lektury "Siostrzyczek" moją głowę zaprzątała kwestia eutanazji. Na przemian zastanawiałam się, czy bohaterki będąca Siostrami Życia postępują dobrze, czy nie. Mam tu na myśli oczywiście te siostry, które pragnęły oszczędzić pacjentom bólu, bo te, które zabijały za pieniądze, popełniały nic innego, jak czyn czysto karygodny. W Polsce eutanazja jest zabroniona, a za jej popełnienie grozi kara od trzech miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności. Jednak większość Polaków jest za zalegalizowaniem tej czynności. Ja również nie należę do jej przeciwników - dlaczego nie miałoby się pomóc nieuleczalnie chorej, bardzo cierpiącej i błagającej o śmierć osobie? Jeśli eutanazja miałaby zostać wcielona w życie na zgodę osoby chorej, dlaczego nie? Ból i cierpienie to okropne zjawiska nie tylko dla osoby umierającej, ale też jej bliskich. Tematyka śmierci na ogół jest przecież przygnębiająca i smutna. Zadaniem lekarzy jest utrzymanie pacjenta przy życiu jak najdłużej. Szkoda, że nawet w takich sytuacjach, gdy osoba chora nie jest w stanie funkcjonować, jest "warzywem". Dla mnie takie sytuacje są po prostu nie na miejscu i gdybym to ja w takowej się znalazła, jak najbardziej domagałabym się eutanazji. W naszym kraju jednak niewiele bym zdziałała, ale za kilkanaście, kilkadziesiąt lat kto wie, może polskie prawo ulegnie zmianie?

Z takimi oto problemami boryka się część bohaterów powieści Palmera. Prowadzą one do nieoczekiwanych zwrotów akcji, giną niewinni ludzie, dzieje się coraz gorzej. Napięcie jest, ale sama fabuła nie okazuje się jakąś wielką zagadką, dlatego też podejrzanych zbyt wielu nie ma, a zakończenie, choć lekko zaskakujące, szału nie wywołuje. Dość przewidywalnie toczą się losy głównego bohatera, zwłaszcza jego sprawy sercowe. Myślę też, że autor za szybko kończy opowieść, bo chętnie przeczytałabym więcej na temat dalszych losów niektórych postaci. No ale cóż, nie zawsze wszystko musi zostać wyjaśnione i opowiedziane do końca.

Na ogół jednak "Siostrzyczki" uważam za całkiem udany thriller, wywołujący w czytelniku mieszankę emocji i napięcia. Jest to debiut literacki Michaela Palmera, a i tak napisany na przyzwoitym poziomie, więc wierzę, że pozostałe utwory tego autora okażą się równie dobre, a przede wszystkim lepsze. Jedną z nich, "Przebłyski pamięci", już kiedyś przeczytałam i to od niej zaczęła się moja przygoda z gatunkiem thrillera medycznego, więc oby Palmer swoją pomysłowością w dalszym ciągu zachęcał mnie do pochłaniania wręcz swych książek.

czwartek, 1 grudnia 2011

"Jak z obrazka" - Jodi Picoult

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2011.
Liczba stron: 456.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 29.11.2011.
Zakończenie lektury: 01.12.2011.
Moja ocena: 6/10.

Jodi Picoult to amerykańska pisarka, której dorobek literacki w postaci powieści sięga blisko dwudziestu tytułów, z czego prawie wszystkie zostały wydane także w naszym kraju, a kilka z nich ma już swoje odpowiedniki filmowe. Autorka w swoich utworach nie boi się poruszać tematów trudnych i przywołuje w ich treściach problemy, jakie mogą się zdarzyć lub zdarzają się w ciągu życia każdego z nas.

"Jak z obrazka" to powstała w 1995 roku druga powieść Jodi Picoult. Należy do utworów obyczajowych, zahaczając jednak o dramat psychologiczny i romans. Porusza kwestie życia w małżeństwie, przemocy w rodzinie oraz szeroko rozumianej miłości, nienawiści, poświęcenia czy niesienia pomocy bliskim.

Główną bohaterką książki jest Cassie Barrett, którą czytelnik poznaje już na początku opowieści. Kobieta błąka się po cmentarzu w Los Angeles, nie pamiętając nic ze swego życia, nawet własnego nazwiska. W tym stanie znajduje ją policjant o indiańskich korzeniach, Will Latający Koń, i to dzięki niemu bohaterka ma szansę wrócić do swego domu, do męża. Okazuje się, że Cassie jest uznanym antropologiem fizycznym i żoną Alexa Riversa, jednego z najpopularniejszych i najprzystojniejszych aktorów Hollywood. Przed kobietą niełatwe zadanie - musi przywyknąć do "nowego" otoczenia, bogatego i kochającego męża, a co najważniejsze, odzyskać pamięć. Stopniowo jej się to udaje. W międzyczasie czytelnik poznaje pokrótce historię Willa Latającego Konia i związane z nią tradycje Siuksów, Indian z Dakoty Południowej. Kiedy w końcu Cassie odkrywa, że jest w ciąży, przeszłość wraca do niej ze zdwojoną siłą, bowiem jej życie nie było usłane różami. Bohaterka decyduje się uciec od męża. Znajduje schronienie u jedynej osoby, której może zaufać, po czym zwierza się jej z sekretów trudnej przeszłości.

Styl pisarski Jodi Picoult jest dla mnie nowością, gdyż "Jak z obrazka" to pierwsza książka tej autorki, po którą miałam okazję sięgnąć. Picoult posługuje się sprawnym i zrozumiałym językiem, pisze dość szczegółowo i przytacza miłe dla oka porównania i wyrażenia. Szczególnie takie animizacje czy antropomorfizacje zapadły mi w pamięć, jak "zapach ojcowskiego gniewu"* i "na ramionach czułam ciężki księżyc, który popychał mnie ku Alexowi"**. Powieść jest jednak pełna wspomnień bohaterów, dlatego czasami, poprzez retrospekcje, autorka zbyt szybko przechodzi z jednego wydarzenia w drugie, a granica między nimi na pierwszy rzut oka jest słabo widoczna.

Akcja "Jak z obrazka" toczy się głównie na początku lat 90. XX wieku. Jest podzielona na trzy części opatrzone kolejno latami: 1993, 1989-1993 i znów 1993, które rozpoczynają się krótkimi legendami indiańskimi i składają się z podrozdziałów. Środkowa część utworu to wspomnienia Cassie Barrett, opowiedziane przez nią, a więc w pierwszej osobie. Pozostałe dwie części powieści napisane zostały w narracji trzecioosobowej.

Jeśli chodzi o wydanie tejże książki, to praktycznie nie mam mu nic do zarzucenia. Wszystko współgra ze sobą, jest czytelne i przejrzyste, oprawa miękka, tak jak lubię, bez zbędnego przepychu w ilustracjach i zdjęciach.

"Jak z obrazka" to pierwsza powieść Jodi Picoult, z którą się zapoznałam, o czym wspomniałam już wcześniej. Sięgnęłam po nią z wielką ciekawością, ponieważ poza znajomością gatunku literackiego, w jakim czuje się dobrze pisarka, nie wiedziałam kompletnie, czego spodziewać się po lekturze tej książki. Opis z tylnej okładki bardzo mnie zaintrygował. Zastanawiałam się, jak szybko wyjdą na jaw przyczyny niepamięci głównej bohaterki, dlaczego jej małżeństwo nie należało do idealnych i co z tym wszystkim miała wspólnego postać Willa Latającego Konia. Muszę przyznać, że wątki dotyczące życia Indian nie przypadły mi do gustu. Chyba za bardzo przygniatały mnie swoją prostotą, surowością i nieprzyjemnymi obrazami obrzędów indiańskich. Nie zachwyciła mnie też osoba Willa, człowieka raczej smutnego, którego przykra przeszłość odcisnęła piętno na jego dalszym życiu. Cassie Barret również nie miała idealnego dzieciństwa, podobnie jak jej mąż, Alex Rivers. Picoult daje czytelnikowi do zrozumienia, że od przeszłości nie można uciec. Człowiek ma ją przed oczyma cały czas i to od niego zależy, czy stanie się lepszy, czy może pozwoli, by nieprzyjemne wspomnienia dawały mu się we znaki przez resztę życia. Opisy dzieciństwa każdego z tej trójki bohaterów bardzo mnie poruszyły, pewnie też dlatego, że autorka przytoczyła je po prostu bez zbędnych ceregieli, bez owijania w bawełnę.

Tak jak pojawiały się w powieści fragmenty budzące w czytelniku smutek, współczucie i skłaniające do przemyśleń, tak też były i momenty lekkie i odprężające. Do tych drugich z całą pewnością można zaliczyć większą część wspomnień głównej bohaterki, dotyczącą początków jej znajomości i małżeństwa z Alexem. Nie mogę się nawet powstrzymać, by nie określić tego etapu książki romansem, bo historia ze wspomnień Cassie rzeczywiście przypominała bardzo romantyczną opowieść. Ale później coś się popsuło i nie było już tak kolorowo. Zarówno w życiu Cassie, jak i w moim postrzeganiu utworu, który zaczął mnie lekko irytować ze względu na zachowanie maltretowanej przez męża bohaterki. Czy można kochać mimo wszystko? Czy można wybaczać bez względu na wszystko? Dlaczego człowiek we wszystkim co złe widzi tylko i wyłącznie swoją winę? Czy miłość bywa ślepa? Ile człowiek jest w stanie poświęcić dla drugiej osoby? Czy może zmienić swe oblicze? Z tymi pytaniami oraz innymi problemami musiała borykać się Cassie. Jakie podjęła działania i jakie skutki one przyniosły - tego można dowiedzieć się, zagłębiając się w lekturze opisywanej przeze mnie książki.

"Jak z obrazka" porusza trudny temat dotyczący miłości, przywiązania do drugiej osoby, przemocy, strachu. Powieść zaczyna się bardzo interesująco, a później na przemian zaskakuje, wciąga, nudzi i denerwuje. Takie są moje odczucia po lekturze tej książki, która obudziła we mnie wiele sprzecznych emocji, ostatecznie jednak uważam tę pozycję za średnią, no, może troszeczkę skłaniającą się ku ocenie dobrej. Jako że "Jak z obrazka" to prawie najstarsza powieść Jodi Picoult, a ja mam zamiar sięgnąć po jej inne utwory, liczę na to, że nie zawiodę się twórczością tej autorki, i że jeszcze nie raz zostanę pozytywnie zaskoczona.

*s. 73
**s. 186
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...