Tłumacz: Anna Zeller.
Wydawnictwo: Świat Książki, 2014.
Liczba stron: 288.
Rozpoczęcie lektury: 28.05.2014.
Zakończenie lektury: 30.05.2014.
Moja ocena: 5/10.
"Testament Mamy" jest książką opartą na prawdziwych wydarzeniach, których ślady można znaleźć w sieci. Napisana przez St Johna Greene, doprowadzona do ładu przez Rachel Murphy, przybrała kształt luźnego dziennika, którego sedno stanowią radosne i przykre wspomnienia jednej z angielskich rodzin, którą spotkało to, czego w głębi duszy obawia się chyba każdy z nas, czyli śmierć bliskiej osoby. St John to drugie imię narratora powieści, Singe'a. Za pośrednictwem nieco chaotycznych strzępków wydarzeń snuje on bez sensownego porządku opowieść o nieszczęściach, jakie spadły na niego, jego żonę, Kate, i dwóch synków, Reefa i Finna. Cudowna młodość Singe'a i Kate oraz wspaniałe późniejsze lata, które spędzili na licznych podróżach, oddawaniu się pasjom (szczególnie nurkowaniu), ale też zakładaniu rodziny, zostały nagle przerwane okrutnym pechem, kiedy niespełna dwuletni Reef zachorował na groźnego raka. Jakimś cudem chłopcu udało się go pokonać, ale wkrótce potem jego matka wykryła w swej piersi guzek, co również doprowadziło do walki z rakiem, tym razem jednak nieskutecznej. Kobieta zmarła przed czterdziestymi urodzinami, zostawiając zrozpaczonego małżonka z dwójką małoletnich chłopców i... listą życzeń, jaką zdążyła spisać przed śmiercią, zawierającą mnóstwo porad w kwestii wychowania dzieci i próśb skierowanych do Singe'a związanych z realizacją w bliższej lub dalszej przyszłości różnych planów.
Jeśli chodzi o ów tytułowy testament, nie zrobił on na mnie pozytywnego wrażenia. Owszem, niektóre życzenia Kate można zaliczyć do mądrych, wartościowych i naprawdę pożytecznych, ale inne już okazały się trochę przesadzone, niepotrzebne albo egoistyczne. Wypisane w formie przypominającej rozkaz niejednokrotnie spowodowały, że ze zdumienia szczęka mi opadła. Oto przykłady: "chciałabym, żeby podjazd został wyremontowany" (poza nim także kuchnia, pokoje dziecięce i plac zabaw) albo "lepiej, żeby [synowie] ustatkowali się wcześniej, tak byś mógł zobaczyć swoje wnuki" (warto tutaj zauważyć, że samej Kate nie spieszyło się z planowaniem ciąży - wolała wycisnąć z życia pozbawionego rodzinnych obowiązków jak najwięcej, zwiedzając świat - i tuż przed czterdziestką miała dzieci dopiero kilkuletnie). O podróżach w swej liście zmarła również wspomniała, narzuciła nawet własnym dzieciom ściśle określone sportowe hobby. Odniosłam wrażenie, że Kate jakby słabo ufała swym bliskim, wątpiąc w to, że zdołają oni poradzić sobie w życiu, gdy jej zabraknie. A przecież Singe nie był nieudolnym ojcem. Owszem, przez krótki czas obawiał się odpowiedzialności za synów, która nagle zaczęła spoczywać tylko i wyłącznie na jego barkach, ale wykazał dużą chęć do tego, by chłopców chronić i zapewnić im jak najlepszy byt, nie stając się jednocześnie klonem matki. Lista pozostawiona przez małżonkę pomogła Singe'owi zmienić życie, w pewnym stopniu uporać się ze stratą ukochanej połówki i odnaleźć się w nowej sytuacji. Zainspirowała go również do tworzenia własnej listy, która być może pozwoli mu wychować synów na porządnych mężczyzn i spełnić marzenia.
"Testament Mamy", jak twierdzi autor pod koniec powieści, symbolizuje koniec jego życia z Kate i początek nowego - bez niej. Ale, co widać gołym okiem, jest też pewnego rodzaju hołdem dla zmarłej. Greene ją gloryfikuje i wypowiada się na jej temat w samych superlatywach. To całkiem zrozumiałe, ale na dłuższą metę już nudne. Singe, nie szczędząc pochlebnych słów kierowanych do małżonki, często się powtarza, wspominając na przykład, jaką to idealną matką była, jaką to piękną figurę miała, albo z nienaturalnymi szczegółami (jak w jakiejś reklamie) opisuje, jakiej firmy były jej ulubione ciuchy czy kosmetyki. Czytelnik dowiaduje się też, że życie erotyczne państwa Greene należało do bardzo udanych - czy naprawdę i o tym autor musiał napomknąć? W tak poważnym, wydawać by się mogło, utworze? Na ogół jest on właśnie dość poważny i smutny, ale czego można się spodziewać po tematyce, jaką porusza, prawda? Od czasu do czasu jest nawet w stanie wycisnąć łzę z oka odbiorcy.
Lektura tej książki wywołała we mnie mnóstwo uczuć, w tym sprzecznych. Z jednej strony bowiem cieszyłam się szczęściem rodziny Greene, która czerpała radość z codziennego życia, starała się każdy dzień czynić niezwykłym i wyjątkowym, której credo brzmiało "nie marnuj czasu i żyj na maksa", zazdrościłam jej licznych wojaży, o których sama marzę bezustannie (gdzie już ona nie była - w Kenii, Izraelu, Australii, Egipcie, Laponii, na Teneryfie, na Malediwach...), podziwiałam nieustający optymizm Kate i jej miłość do otaczającego świata, a chwilę później podchodziłam sceptycznie do jej listy życzeń albo żywiłam pretensje do Singe'a, który pozwolił na jej publikację w gazecie, mimo że na samym początku testament żony traktował jako coś prywatnego i nie mówił o nim nawet rodzinie. Nie stronił też od wywiadów w telewizji, upubliczniając w ten sposób śmierć Kate i własne życie. Cóż, każdy radzi sobie ze śmiercią ukochanej osoby w inny sposób; najwyraźniej tego typu zabiegi i wsparcie, jakie dzięki nim Singe otrzymał od wielu ludzi, pomogły mu stanąć na nogi po przykrych wydarzeniach, ale nie jestem pewna, czy wszystko to, co zrobił, spodobałoby się Kate (choć sam twierdził, że tak).
Sięgając po "Testament Mamy", miałam nadzieję na coś zupełnie innego niż to, o czym napisałam powyżej - mianowicie na piękną, wzruszającą i wartościową powieść o radzeniu sobie z odejściem bliskiej osoby i przezwyciężaniu bólu. Greene natomiast stworzył coś w rodzaju osobistego - zbyt osobistego, na moje oko - pamiętnika pełnego losowych wspomnień z jego ponaddwudziestoletniego związku z Kate, jej walki z rakiem piersi i krótkiego okresu, w którym mężczyzna oswajał się z ponurą myślą, że został wdowcem z dwójką dzieci na utrzymaniu. Nie znalazłam tutaj podnoszących na duchu sentencji czy pouczających wskazówek. Zamiast tego ciągle było mi smutno i źle, gdyż żałoba autora wylewała się z kart utworu niemalże bez końca. Może i napisanie tej książki pomogło Singe'owi pozbierać się po stracie małżonki, ale jej wydanie - moim zdaniem - było już zbędne. Intymne szczegóły z życia swojego i Kate mógł po prostu pozostawić w szufladzie swego biurka. Historia przygnębiająca, ale zahaczająca o nadzieję na mniej przygnębiające jutro i uświadamiająca, że w trudnych chwilach warto mieć przy sobie wsparcie kogoś, komu można zaufać i na kim można polegać. A tytułowy testament? Kto wie, może już kogoś zainspirował bądź dopiero zainspiruje do stworzenia takowego w celu uporządkowania i ułatwienia życia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz