Tłumacz: Ewa Morycińska-Dzius.
Wydawnictwo: Akurat, 2014.
Liczba stron: 624.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 29.08.2014.
Zakończenie lektury: 31.08.2014.
Moja ocena: 7/10.
Elizabeth Haran, urodzona w 1954 roku w Bulawayo, obecnie mieszkająca w Australii, jest autorką kilkunastu powieści przygodowych i obyczajowych, których akcja toczy się zazwyczaj w XIX lub XX wieku. Jej książki zyskują coraz większą popularność w krajach europejskich. W samych Niemczech sprzedano już półtora miliona egzemplarzy. Na polskim rynku wydawniczym ukazały się dopiero dwa tytuły, ale wszystko wskazuje na to, że niebawem ich liczba wzrośnie.
"Pod płonącym niebem" to utwór pod paroma względami podobny do "Szeptu wiatru" tej samej pisarki, który miałam okazję przeczytać przed dwoma miesiącami. Jego akcja została osadzona w dawnej - tym razem XX-wiecznej - Australii, a główną bohaterką jest pochodząca z zamożnej rodziny, rozpieszczona i wymagająca dziewczyna, której los - pełen przygód, przyjaźni i miłości - można potraktować jako pewnego rodzaju świadectwo wewnętrznej przemiany młodej kobiety, oczywiście na lepsze. To kolejna powieść, którą czyta się rewelacyjnie i szybko, bo wciąga, zachwycając przy tym gorącym, pustynnym klimatem, którego chciałoby się doświadczyć choć przez chwilę w rzeczywistości.
Październik 1933 roku. Po miesięcznym pobycie w Adelajdzie dziewiętnastoletnia Arabella Fitzherbert wraz z rodzicami podróżuje pociągiem do Alice Springs. Mimo Wielkiego Kryzysu tej angielskiej rodzinie powodzi się całkiem dobrze i dla dobra nieco chorowitej Belli zdecydowała się na wojaże po kraju mocno odbiegającym klimatem od wiecznie pochmurnego i wilgotnego Londynu. Traf chce, że niedaleko od jednej z opustoszałych wiosek pod pociąg wpada kangur. Korzystając z zamieszania wywołanego tymczasową awarią, panna Fitzherbert wysiada z pojazdu, a ten... odjeżdża bez niej! W jednej chwili dziewczyna zostaje sama jak palec - na palącym słońcu, w buszu ubogim w roślinność i wodę. Cudem udaje jej się dotrzeć do Marree, malutkiego miasteczka zamieszkałego przez niewielu ludzi, zarówno białych osadników, jak i Aborygenów. Dzięki uprzejmości małżeństwa, Maggie i Tony'ego, prowadzącego skromny hotel, Arabella może w nim poczekać na powrót rodziców, który z kilku ważnych powodów nastąpi dopiero za kilka miesięcy. Do tego czasu bohaterka będzie musiała wbić sobie do głowy, że w tym okropnym dla niej miejscu nikt nie będzie jej usługiwał, a praca fizyczna w męczącym upale dotyczy każdego, bez wyjątku, a więc jej także.
Nietrudno sobie wyobrazić, jak zareaguje na to wszystko panienka z wyższych sfer, prawda? Haran przedstawiła ją przecież jako kapryśną hipochondryczkę, rozpuszczoną do bólu. Gdybym znalazła się z nią w jednym pociągu, sama wypchnęłabym ją z wagonu, bo miałabym jej serdecznie dość. Początkowo nawet trochę bawiło mnie jej marudzenie i wywyższanie się, ale później moja irytacja wywołana zachowaniem tego niegrzecznego i nieporadnego dziewuszyska wzrosła do naprawdę wysokiego poziomu. Miałam wówczas nadzieję, że dziewczyna przejrzy na oczy jak najszybciej i z brzydzącej się prac porządkowych, samolubnej, nieliczącej się z uczuciami innych ludzi, pozbawionej jakichkolwiek poważnych zainteresowań i planów życiowych nastolatki stanie się wartościową, dojrzałą kobietą. I w sumie to jest w tym wszystkim fajne - równolegle ze zmianą charakteru głównej bohaterki zmienia się stosunek czytelnika do jej osoby. Obserwujemy jej niewdzięczność i zepsucie, by po chwili stać się świadkami jej pierwszych zmagań z czynnościami, jakie do tej pory znała tylko ze słyszenia, czyli gotowaniem, sprzątaniem, opiekowaniem się chorymi i zwierzętami, takimi jak wielbłądy. Jej zauroczenie mężczyznami, a tak się składa, że na tym australijskim odludziu kandydatów mających ochotę skraść serce Belli jest dwóch - fotograf z Anglii, Jonathan, oraz poszukiwacz złota, Stuart. Przyglądamy się jej wewnętrznej przemianie, jaka dokonuje się głównie za sprawą życzliwych i uczynnych mieszkańców Marree. To oni uświadamiają Arabelli, że ona również ma dobre serce i potrafi spojrzeć na daną sprawę z punktu widzenia kogoś innego, nie tylko swojego. Z jej pierwszego poczucia, że jest komuś potrzebna, cieszymy się równie mocno, jak ona sama. Rozumiemy jej tęsknotę za bliskimi, życząc rychłego spotkania z ukochanymi rodzicami, a także kibicujemy jej w osiąganiu dalszych sukcesów na polu osobowościowym i towarzyskim.
A trzeba przyznać, że jest czemu kibicować, gdyż pobyt panny Fitzherbert w Marree obfituje i w ciekawe przygody, i w perypetie, nieszczęśliwe, pechowe wypadki, o których dziewczyna z całą pewnością będzie pamiętać do końca swojego życia. Odkrycie talentu muzycznego, pierwsze pocałunki, wędrówki na grzbietach wielbłądów po spalonej słońcem ziemi, poznawanie zwyczajów Aborygenów, choroby, porwanie i inne konflikty z miejscowym pijaczyną, Wallym, to tylko niektóre z nich.
Nie można też nie wspomnieć o dramacie rozgrywającym się w umysłach Clarice i Edwarda, rodziców Belli. Podobnie jak córka, odcięci od świata, tyle że w innym, oddalonym od Marree o kilkaset kilometrów mieście, odchodzą od zmysłów, czepiając się resztek nadziei na to, że ich jedynaczka żyje, a jednocześnie próbują pogodzić się z jej śmiercią, mając świadomość, że rzeczą niemalże nieprawdopodobną jest, by przeżyła ona na pustyni więcej niż kilkadziesiąt godzin. Wzajemna tęsknota tej trójki bohaterów jest niewyobrażalnie wielka, podobnie jak ich myśli, że rodzina w komplecie miałaby się ze sobą już nigdy nie spotkać.
Ale to nie o takie zakończenia powieści chodzi Haran. Pisarka bowiem preferuje te radosne i szczęśliwe. Przez to utwór "Pod płonącym niebem" może wydać się przewidywalny, ale nie jest to istotne. Tego rodzaju literatura - obyczajowa, przygodowa z nutką romantyzmu - ma odbiorcę zaintrygować, za sprawą barwnych krajobrazów i ciekawostek wciągnąć do zupełnie obcego mu świata, jednym zdaniem zapewnić mu rozrywkę. A raczej jej, pozwolę sobie dodać, ponieważ wydaje mi się, że w lekturze książek Haran zanurzają się i będą zanurzać przede wszystkim przedstawicielki płci pięknej, przyciągane nie tylko samą fabułą, ale i stylem, w jakim została ona zarysowana. Autorka posługuje się wprawdzie językiem współczesnym, bardzo prostym, ale ma tendencję do formułowania ugrzecznionych i melodramatycznych wypowiedzi bohaterów. Liczne wykrzyknienia związane z wyrażaniem emocji typu ekscytacja, rozpacz czy przerażenie nadają powieści takiego starodawnego charakteru, ale na ogół wypada to całkiem znośnie.
Do wydania niemałego objętościowo tomu "Pod płonącym niebem" zastrzeżeń nie mam - poza paroma drobnymi i jednym poważnym potknięciem w korekcie, mianowicie błędem ortograficznym brzmiącym, cytuję "zarzyć lekarstwa". Okładka natomiast jest urocza. I wygląda na to, że następna pozycja, jaka wyszła spod pióra Elizabeth Haran i jaka ukaże się na polskim rynku wydawniczym, czyli "Rzeka przeznaczenia", w tej kwestii zapowiada się równie obiecująco. Już nie mogę się doczekać chwili, kiedy wpadnie w moje ręce!
Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Akurat.
Szept wiatru kocham, więc wiem, że ta powieść na pewno też mi się spodoba:)
OdpowiedzUsuńKolejna książka autorki, po którą musze sięgnąć. na razie mam przed sobą jeszcze poprzednią pozycję, ale o tej z pewnością nie zapomnę :-)
OdpowiedzUsuńNie za często, od czasu do czasu, lubię zaczytać się w takiej powieści. Autorki nie znam, chociaż tytuł "Szept wiatru" coś mi mówi.
OdpowiedzUsuńZapowiada się świetnie :)
OdpowiedzUsuńHaran na razie w planach...
OdpowiedzUsuńPo raz kolejny czuję się zachęcona do sięgnięcia po książki tej autorki :)
OdpowiedzUsuńZ każdą czytaną opinią na temat książek autorki, mam na nie coraz większą ochotę :)
OdpowiedzUsuń