Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2/10. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 września 2014

"Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka" - Sue Townsend

Tytuł oryginału: "The Woman Who Went to Bed for a Year".
Tłumacz: Adam Pluszka.
Wydawnictwo: W.A.B., 2014.
Liczba stron: 480.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 11.09.2014.
Zakończenie lektury: 12.09.2014.
Moja ocena: 2/10.

Życie Sue Townsend nie było usłane różami. W wieku piętnastu lat porzuciła szkołę, po czym imała się różnych zajęć, takich jak praca w sklepie, na stacji benzynowej i jako recepcjonistka, za mąż wyszła, mając lat osiemnaście, a nieco później została samotną matką. Te oraz kolejne doświadczenia, w tym drugie małżeństwo, stały się inspiracją do tworzenia powieści, sztuk i ich bohaterów. Literacki sukces osiągnęła głównie dzięki serii książek o Adrianie Mole'u, która doczekała się adaptacji w postaci miniserialu, sztuki teatralnej i gry komputerowej. Inne utwory tej angielskiej pisarki to m.in. "Królowa i ja", "Widmowe dzieci", "Numer 10" i najnowsza, a zarazem ostatnia, "Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka", o której będzie mowa w niniejszej opinii. Townsend, pomijając fakt, iż chorowała na cukrzycę, która doprowadziła do utraty wzroku, w późniejszym etapie swojego życia borykała się z wieloma innymi dolegliwościami i chorobami. Zmarła w kwietniu 2014 roku na skutek powikłań po udarze mózgu. Miała 68 lat.

O powieściach o Mole'u usłyszałam już dość dawno, ale zanim zdołałam zabrać się za lekturę którejś z nich, w moje ręce wpadła tegoroczna nowość polskiego rynku wydawniczego, czyli wspomniana wyżej "Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka". Okładka tej pozycji, o jaką postarało się wydawnictwo W.A.B., zrobiła na mnie megapozytywne wrażenie - minimalizm to coś, co lubię, a ta wszywka z logo wydawnictwa to po prostu wisienka na torcie, która rozśmieszyła mnie bardziej niż treść utworu ukryta pod tą okładkową puchową poduszką. Niestety! Rozczarowała mnie ona ogromnie. Prawdę pisząc, okazała się jedną z moich największych porażek czytelniczych tego roku. Chaos, szaleństwo i zero powodów do uśmiechu - tak w skrócie mogę określić powieść Townsend. I to nie tak, że nie bawi mnie angielski humor. Najwyraźniej jego forma - pełna absurdalnych i budzących w czytelniku niedowierzanie sytuacji - zaprezentowana przez tę pisarkę jest po prostu nie dla mnie. A naprawdę liczyłam na jakąś przyzwoitą obyczajówkę. Albo komediodramat. Przecież los kobiety, która pewnego dnia postanawia wejść do łóżka i opuścić je dopiero po kilku lub kilkunastu miesiącach, musi obfitować w interesujące i zabawne zwroty akcji, prawda? Nie sądziłam jednak, że będą one tak przerysowane!

Już sam pomysł na to, by główna bohaterka, zdrowa fizycznie pięćdziesięciolatka, Eva Beaver, nie wychodziła z łóżka przez wiele dni, wydaje się nieco dziwny, ale i intrygujący. Mimo że w głowie odbiorcy natychmiast rodzi się pytanie, czy aby na pewno ta pani jest zdrowa na umyśle, można przymknąć na niego oko, w końcu to na nim opiera się cała fabuła książki, i przekonać się, co będzie dalej. Dlaczego Eva postanowiła wyłączyć się z życia rodzinnego - ba, życia w ogóle! - po dwudziestu pięciu latach małżeństwa z astronomem, Brianem? Czyżby dopadł ją jakiś kryzys? Syndrom pustego gniazda z powodu wyjazdu dzieci, bliźniaków Brianne i Briana Juniora, na studia? A może zwykłe zmęczenie codziennością i domowymi obowiązkami, które do tej pory wykonywała tylko ona, bo nikt z bliskich nie garnął się do tego, by w czymkolwiek ją wyręczyć, pomóc jej? Te i wiele innych, ale podobnych pytań zadawałam sobie, brnąc przez całe czterysta osiemdziesiąt stron utworu, ponieważ nie zapowiadało się na to, bym wyczerpujące odpowiedzi na nie uzyskała. Największym problemem Evy jest bowiem fakt, iż ona nie ma zielonego pojęcia, dlaczego i na jak długo zdecydowała się zakopać w pościeli. Rodzina jej decyzję przyjmuje na różne sposoby - od wyzwisk, kłótni, przez sceptycyzm, obojętność, aż po sugerowanie pomocy psychologicznej, ale w tej powieści nawet lekarz psychiatra jest osobliwy, więc na to, by Beaver poddano leczeniu, nie ma najmniejszych szans. A szokujące zachowanie Evy - takie jak proszenie bliskich o zbieranie i wyrzucanie jej - uwaga! - odchodów, wymaganie od schorowanej matki i teściowej, by przynosiły jej pożywienie na piętro, pod sam nos, czy późniejsze głodzenie się w pokoju z zabitymi deskami oknem i drzwiami - zakrawa na egoizm i szaleństwo. Kobieta często ma pretensje do innych, że nie rozumieją, że ona nie jest chora, ale jak właściwie można wytłumaczyć jej postępowanie? Sama niejednokrotnie miałam okazję wysłać ją do psychiatryka.

Podobnie zresztą jak kilku innych bohaterów "Kobiety, która przez rok nie wstawała z łóżka", wśród których nie znalazłam ani jednego normalnego i sympatycznego. Nie polubiłam nikogo. Wszyscy tutaj są albo przesadnie głupkowaci, gadatliwi, albo znerwicowani, zdziwaczali, albo złośliwi. Wiecznie drą koty bądź zachowują się w sposób niegrzeczny, niemoralny, karygodny. Do szewskiej pasji doprowadzała mnie Poppy, znajoma Brianne i Briana Juniora ze studiów, dla której notoryczne kłamanie, kradzieże, rozbieranie się przed obcymi chłopakami i zaciąganie do łóżka starszych facetów dla kasy są czynnościami najnormalniejszymi pod słońcem. To najbardziej znienawidzona przeze mnie postać utworu Townsend. Z kolei wątek, który wywołał opadnięcie mojej szczęki do samej ziemi, to moment propozycji wspólnego zamieszkania wysuniętej przez Evę, skierowanej do kochanki jej męża. Dom Beaverów to istny dom wariatów, w którym rozgrywają się nie tylko niewiarygodne dramaty rodzinne, ale też - po tym, jak nietypowym wybrykiem Evy zaczynają interesować się media - dramaty zupełnie obcych, przypadkowych ludzi.

Incydenty, które były dla mnie jako tako przyswajalne i zaskoczyły mnie, ale nie w niesmaczny czy irytujący sposób, mogę policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. To były tylko takie przyzwoite w obiorze chwilówki, bardzo szybko wygaszane przez resztę absurdów, których ilość wydawała mi się nie mieć końca. Raz na jakiś czas pojawiał się w moim umyśle przebłysk zrozumienia dla postawy głównej bohaterki, ale całokształt jej zachowania i jego nieuzasadnionych motywów utwierdzał mnie w przekonaniu, że tej kobiecie przydałby się lekarz z prawdziwego zdarzenia. Zakończenie powieści usatysfakcjonowało mnie w jednej tylko kwestii - cieszyłam się, że jej lektura wreszcie dobiegła końca.

Również styl pisarski Townsend nie zrobił na mnie wrażenia. Język - poza nowoczesnością w postaci terminologii związanej z technologią, a więc Facebook, Twitter, trolling, hejtowanie etc., oraz sarkastycznymi uwagami i ripostami, które mogą być zabawne dla czytelników mających odmienne od mojego zdanie na temat "Kobiety, która przez rok nie wstawała z łóżka", niczym się nie wyróżnia. Liczne dialogi i chaos w wyrażaniu opinii, myśli i uczuć bohaterów kompletnie do mnie nie przemówiły.

Przykro mi to pisać, ale oprócz okładki, kilku fragmentów i faktu, iż utwór Sue Townsend czytało mi się dość szybko (choć po części było to spowodowane tym, że nie mogłam się doczekać chwili, w której dotrę do finału), nie potrafię wskazać innych pozytywnych stron tej książki. Nie potrafię nawet stwierdzić, o czym - pomijając oczywistość, jaką są perypetie tytułowej kobiety i jej zwariowanej rodzinki - ona jest. Chciałabym móc zapewnić, że czytelnik znajdzie w niej jakieś głębsze rozważania na temat przemijalności ludzkiego życia, życiowych zmianach, poszukiwaniu szczęścia, spokoju, miłości, zrozumieniu drugiego człowieka i życzliwości, ale nie zrobię tego, by nie wprowadzić kogoś w błąd. Wszystkie te wartości bowiem może i zostały w tekście zaakcentowane, ale znikały tak szybko, jak się pojawiały, pozostawiając mnie z uczuciem zdezorientowania, zagubienia lub obojętności. Zawiodłam się. Bardzo.

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję grupie wydawniczej Foksal / wydawnictwu W.A.B.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.

środa, 5 lutego 2014

"Torsje" - Łukasz A. Zaranek

Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza, 2013.
Liczba stron: 228.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 20.01.2014.
Zakończenie lektury: 23.01.2014.
Moja ocena: 2/10.

Tytuł powieści Łukasza A. Zaranka, pisarza, dziennikarza, autora kontrowersyjnej "Nadyii", pozwala osobie sięgającej po "Torsje" myśleć, iż nie będzie to lektura obfitująca w przyjemne treści albo wręcz przeciwnie - od tego przecież są metafory i inne językowe atrakcje. Okazuje się jednak, że zdecydowanie to pierwsze. Książka na swój sposób nie jest łatwa w odbiorze, zahacza o ohydę i wstręt, a większość jej bohaterów pławi się we własnych wymiocinach będących efektem ich tkwienia w beznadziejności otaczającego świata. Utwór szokuje, zawstydza, dołuje, jest trudny do przełknięcia, jakkolwiek to nie brzmi. Niewiele brakowało, a przerwałabym jego lekturę po przeczytaniu kilkunastu, a potem kilkudziesięciu i setki stron. Szkoda, że tego nie zrobiłam.

Główny bohater "Torsji" to trzydziestoośmioletni Aleks Woźnicki, którego za Chiny nie da się polubić. To pisarz cierpiący na niemoc twórczą, autor jednej książki, "Niewolnic", która odniosła duży sukces zarówno w Polsce, jak i Niemczech. Ciągle narzeka na ludzi, z którymi musi pracować i ma gdzieś zainteresowanie jego twórczością czytelników czy studentów, dla których od czasu do czasu przeprowadza jakiś wykład. Jest wulgarny, nadużywa alkoholu i nie może żyć bez seksu, zmieniając partnerki seksualne w tempie ekspresowym. Podnieca go wszystko, co tylko kojarzy się z zaspokajaniem cielesnych potrzeb, nawet tematyka gwałtu, którą przybliża mu niegdyś poznana dwudziestopięcioletnia studentka, Gloria, dając w ten sposób Aleksowi materiał na kolejną książkę. Gloria (często określana przez Zaranka - z uwagi na jej wygląd - pół-Arabką, co strasznie mnie irytowało) to tajemnicza, a zarazem dziwna i kompletnie postrzelona - co uwidacznia finał powieści - dziewczyna. I to właśnie ze względu na nią i jej historię z dzieciństwa wytrwałam do końca lektury. Byłam ciekawa, co wyniknie z jej współpracy z Aleksem i czy Aleksowi uda się napisać drugą książkę.

Czytelnik niemalże od razu zostaje rzucony na głęboką wodę - autor bez ceregieli i zbędnych - najwyraźniej jego zdaniem - wątków pobocznych przechodzi do sedna i prezentuje mu zaskakującą opowieść Glorii, no i osobę brzydzącego się i rzygającego wszystkim Woźnickiego, który sam, jak już wcześniej wspomniałam, świętoszkiem nie jest. Aleks narzeka na wszelkie bzdury, nic nieznaczące, bezsensowne wartości współczesnego świata i brak szczęścia. Wspomina swoje trudne dzieciństwo, ślub i puszczalską żonę. Mówi o wyborach, które ludzie podejmują i które kształtują ich przyszłość. Przybierają one w późniejszych latach postać lepszych bądź gorszych wspomnień. Rozmyśla o miłości, wierności, czyli praktycznie o tym, o czym przeciętny człowiek czasami myśli i nie jest w stanie jednoznacznie udzielić odpowiedzi na padające dookoła pytania z nimi związane, ale raczej nie ubolewa nad tym tak bardzo i rozpaczliwie, jak Aleks. Tak, to bardzo negatywnie nastawiony do świata, odpychający mężczyzna.

Jakby tego było mało, styl pisarski Zaranka, jego sposoby prowadzenia akcji pozostawiają wiele do życzenia. Jego opowieść może i porusza tematykę negatywnych stron ludzkiego życia, ale ja dostrzegałam ją prawie jak przez mgłę - najpierw bowiem zwracałam uwagę na liczne wulgaryzmy, sceny seksu - opisane w stylu tandetnych opowiadań erotycznych, jakich pełno w Internecie - i nieustanne mdłości bohaterów, od których i mnie zaczynało robić się niedobrze. Cała fabuła, mimo że ukierunkowana na pewne wydarzenia, przypomina raczej zlepek ich strzępów; brak w niej płynności, gdzieniegdzie autor wtrąca bezużyteczne opisy miejsc (z wyjątkiem krótkiej charakterystyki słonecznej Krety, która prowokuje do snucia marzeń o wakacjach) i wątki związane z codziennym funkcjonowaniem Aleksa, jak na przykład jego posiedzenia w pubach. Wulgarny i oschły język przeplata się w "Torsjach" z wymyślnymi metaforami, co daje dość dziwny, wręcz komiczny efekt, ale muszę przyznać, że niektóre psychologiczno-filozoficzne wstawki i przemyślenia pisarza zdają się emanować "normalnością" i można z nich wychwycić ciekawe cytaty. "Picie ma w sobie tę moc, że robisz to, gdy jest ci źle, wówczas chcesz w kieliszku zatopić smutki, pijesz, gdy jest ci nad wyraz dobrze, wtedy wódka ma funkcję celebry, natomiast gdy jest nijak, pijesz, aby coś się w końcu dziać zaczęło"*.

Książka Łukasza A. Zaranka składa się z dwóch części. Ta druga, której motywem przewodnim jest wylot Aleksa i Glorii na grecką wyspę w celu odnalezienia jej dawnego gwałciciela, Davida, to istne wariactwo, a scena przedfinałowa z udziałem dziewczyny i Davida właśnie - groteskowa masakra, po której nie mogłam pozbierać myśli. Samo zakończenie powieści również dało mi się we znaki - okazało się, że autor wywiódł mnie w pole, zaskakując do tego stopnia, o jakim jest mowa w okładkowym opisie utworu. Ale sam finał nie jest w stanie obronić jego całokształtu. "Torsje" były dla mnie bardzo męczącą i zniechęcającą lekturą. Cud, że dobrnęłam do jej końca i udało mi się sklecić  - choć trochę bezładnie - parę zdań na jej temat. Książka wyłącznie dla czytelników lubujących się w kontrowersyjnych, szokujących i zdrowo pokręconych pozycjach literackich. Dla mnie - zdecydowanie nie, oj, nie...

*s.122

środa, 14 listopada 2012

"Pięćdziesiąt twarzy Greya" - E.L. James

Wydawnictwo: Sonia Draga, 2012.
Liczba stron: 608.
Rozpoczęcie lektury: 13.11.2012.
Zakończenie lektury: 14.11.2012.
Moja ocena: 2/10.

O, święty Barnabo! Co to, u licha, miało być?!

Wiedziałam, że prędzej czy później dopadnę "Pięćdziesiąt twarzy Greya". W dobie niezwykłej popularności tej książki, która, kompletnie nie mam pojęcia, z czego wynikła, nie mogłam przejść obok niej obojętnie. Przeczuwałam jednak, że się zawiodę. Zawiodę... co za banalne słowo... Do teraz nie mogę uwierzyć, że udało mi się przebrnąć przez tę powieść, a raczej pseudopowieść. Nie mogę też pojąć, jakim cudem to coś zostało w ogóle wydane. I w jakim celu, bo to, co E.L. James zaprezentowała w swym utworze, nie wnosi do życia ludzkiego nic a nic, nie wzbudza żadnych emocji poza niedowierzaniem, litością, może nawet obrzydzeniem. Halequiny to przy tym arcydzieła. To podobno hipnotyczna, erotyczna, ociekająca seksem powieść. Poza seksem - ani hipnotyczna, ani erotyczna. Odnoszę wrażenie, że ktoś tu pomylił erotykę z pornografią. I nawet nie chce mi się myśleć, że miałaby powstać ekranizacja "Pięćdziesięciu twarzy Greya" - porno z Ryanem Goslingiem w roli głównej kasowym hitem filmowym? Aż ciary przechodzą, podziękuję...

No ale do rzeczy - o czym jest ta książka? O perwersyjnych upodobaniach seksualnych dwudziestosiedmioletniego Christiana Greya, w którym rzekomo zakochuje się dwudziestojednoletnia głupiutka studentka literatury, Anastasia Steele, nie wiedząc jednak, cóż począć z tym tajemniczym mężczyzną i jego zachciankami. Oboje poznają się podczas wywiadu dla pewnej gazety studenckiej. Ona zadaje pytania, on na nie odpowiada, ale od pierwszej chwili między nimi iskrzy, rzecz jasna. Ach! I chociaż czytelnik nie wie nic na temat wyglądu Greya poza tym, że jest niebiańsko piękny, przystojny, pachnący i ma szare oczy, a włosy koloru miedzianego, to biedna Anastasia traci dla niego głowę i jej policzki na przemian się rumienią, pąsowieją, płoną, robią się czerwone, różowe, purpurowe i szkarłatne. Autorka dobitnie zwraca na to uwagę w co drugim zdaniu, przynajmniej w dwóch pierwszych rozdziałach powieści. Doszłam do wniosku, że to jedno z ulubionych wyrażeń E.L. James. Ana + Christian? Och! To raczej niemożliwe... A jednak! Ich drogi krzyżują się ponownie - to chyba jakieś przeznaczenie! Aż tu nagle Grey stwierdza, że nie jest on odpowiednim chłopakiem dla Any. O, mój Boże, dlaczego?! Bo ma pewne sekrety i styl bycia, który przeraziłby ją w mgnieniu oka. Czyżby? Ana oczywiście nie ustępuje, zakochana w pięknym mężczyźnie, pragnie poznać go bliżej. No i poznaje, a przynajmniej jego plany względem niej samej...

Okazuje się, że Christian ma słabość, choć to zbyt delikatnie napisane, do dzikiego, ostrego, wyuzdanego seksu i dominacji nad partnerką. Ale Anastasia, kompletnie niedoświadczona w tych sprawach, przyjmuje tę wiadomość niemalże ze stoickim spokojem. Jest tak zafascynowana Greyem, że już na samą myśl o nim nieświadomie - ale jakże zmysłowo - zagryza wargę, a mięśnie jej podbrzusza rozkosznie się zaciskają. A po pierwszych doświadczeniach łóżkowych te nowe "umiejętności" dziewczyny - będące zarazem kolejnymi ulubionymi zwrotami pisarki - dają o sobie znać na okrągło. Za każdym razem, gdy szczytuje - po podniecających słowach kochanka "dojdź dla mnie, mała!" - rozpada się na maleńkie kawałki. Ale potem jakimś trafem zbiera się do kupy. A szkoda, mogłaby rozpaść się raz, ale porządnie, byłby z nią, jej wielce niewyparzoną buzią i "wewnętrzną boginią" żądną seksu, święty spokój.

Anastasia to niezwykle rozdarta wewnętrznie osoba. Przyczyną tego rozdarcia jest oczywiście Christian, bardzo skomplikowany, zmienny, dziwny i "popieprzony na pięćdziesiąt sposobów", jak twierdzi dziewczyna, człowiek. Pragnie być Panem, z kolei Ana ma być jego Uległą i spełniać jego nienasycone wymagania dotyczące seksu, balansujące na granicy bólu i rozkoszy. On bowiem się pieprzy, nie kocha. Nastrój Greya zmienia się z sekundy na sekundę i biedna Ana jest całkowicie wygłupiona. Podejrzewam, że niejeden czytelnik byłby również, przynajmniej ja miałam tego wszystkiego powyżej uszu. Doprawdy nie rozumiem, co kryje się za tą dwójką bohaterów. Co oni sobą reprezentują? Na co E.L. James chciała zwrócić uwagę, powołując do życia tę nieszczęsną książkę? Na poniżanie kobiet? Ich chęć do uległości, jeśli chodzi o pożycie seksualne? A może miała nadzieję na to, że żeńska część odbiorców rozkwitnie i stanie się demonami żądzy w sypialni i nie tylko? A co z mężczyznami? Czy "Pięćdziesiąt twarzy Greya" wniosłoby do ich życia i sfery przyjemności coś więcej aniżeli internetowe strony z opowiadaniami erotycznymi czy RedTube? Raczej mało prawdopodobne...

Ponadto język. Tak fatalnie napisanej książki chyba jeszcze nie czytałam. E.L. James operuje bardzo ubogim zasobem słownictwa, okropnie infantylnym i przyprawiającym o mdłości. Fabuła utworu stoi niemalże w miejscu - najważniejsza jest kwestia "związku" Any i Christiana, którego autorka i tak nie potrafi dostatecznie dobrze, szczegółowo opisać, stwierdzić, co jest w nim nie tak, a co w porządku. Powtórzeń dotyczących zachowania bohaterów jest od groma. Ciągle zagryzają oni wargi, umierają z głodu albo nie są głodni, spuszczają wzrok i gapią się na swoje dłonie albo zaciskają usta w wąską linię. Jeden wielki bełkot. Nawet postaci drugoplanowe - jak znajomi Any, jej rodzina i rodzina Greya - nie zostały porządnie wykreowane. Są płaskie, bez wyrazu, ich charakterystyka sprowadza się do zaledwie paru zdań. Wielka szkoda, bo chociaż ojczyma Any, Raya, chętnie poznałabym bliżej.

Jedyne plusy mogę przyznać ciekawej okładce, w miarę wciągającym pierwszym kilkunastu rozdziałom, sprawiającym wrażenie "normalnych" wątkom pobocznym, których było niewiele, no i faktowi, iż po zakończeniu czytania "Pięćdziesięciu twarzy Greya" jest się ciekawym dalszych losów tych pokręconych bohaterów. Nie wiem jednak, czy kiedykolwiek znajdę w sobie tyle siły i cierpliwości, by sięgnąć po "Ciemniejszą stronę Greya" - chyba za dużo zachodu. Fenomen trylogii E.L. James jest i chyba zawsze pozostanie dla mnie zjawiskiem niepojętym.

Niechaj wszelkie utrapienia czytelników wynikające z lektury tego zjawiska odejdą w zapomnienie, o, święty Barnabo!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...