Tłumacz: Adam Pluszka.
Wydawnictwo: W.A.B., 2014.
Liczba stron: 480.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 11.09.2014.
Zakończenie lektury: 12.09.2014.
Moja ocena: 2/10.
Życie Sue Townsend nie było usłane różami. W wieku piętnastu lat porzuciła szkołę, po czym imała się różnych zajęć, takich jak praca w sklepie, na stacji benzynowej i jako recepcjonistka, za mąż wyszła, mając lat osiemnaście, a nieco później została samotną matką. Te oraz kolejne doświadczenia, w tym drugie małżeństwo, stały się inspiracją do tworzenia powieści, sztuk i ich bohaterów. Literacki sukces osiągnęła głównie dzięki serii książek o Adrianie Mole'u, która doczekała się adaptacji w postaci miniserialu, sztuki teatralnej i gry komputerowej. Inne utwory tej angielskiej pisarki to m.in. "Królowa i ja", "Widmowe dzieci", "Numer 10" i najnowsza, a zarazem ostatnia, "Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka", o której będzie mowa w niniejszej opinii. Townsend, pomijając fakt, iż chorowała na cukrzycę, która doprowadziła do utraty wzroku, w późniejszym etapie swojego życia borykała się z wieloma innymi dolegliwościami i chorobami. Zmarła w kwietniu 2014 roku na skutek powikłań po udarze mózgu. Miała 68 lat.
O powieściach o Mole'u usłyszałam już dość dawno, ale zanim zdołałam zabrać się za lekturę którejś z nich, w moje ręce wpadła tegoroczna nowość polskiego rynku wydawniczego, czyli wspomniana wyżej "Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka". Okładka tej pozycji, o jaką postarało się wydawnictwo W.A.B., zrobiła na mnie megapozytywne wrażenie - minimalizm to coś, co lubię, a ta wszywka z logo wydawnictwa to po prostu wisienka na torcie, która rozśmieszyła mnie bardziej niż treść utworu ukryta pod tą okładkową puchową poduszką. Niestety! Rozczarowała mnie ona ogromnie. Prawdę pisząc, okazała się jedną z moich największych porażek czytelniczych tego roku. Chaos, szaleństwo i zero powodów do uśmiechu - tak w skrócie mogę określić powieść Townsend. I to nie tak, że nie bawi mnie angielski humor. Najwyraźniej jego forma - pełna absurdalnych i budzących w czytelniku niedowierzanie sytuacji - zaprezentowana przez tę pisarkę jest po prostu nie dla mnie. A naprawdę liczyłam na jakąś przyzwoitą obyczajówkę. Albo komediodramat. Przecież los kobiety, która pewnego dnia postanawia wejść do łóżka i opuścić je dopiero po kilku lub kilkunastu miesiącach, musi obfitować w interesujące i zabawne zwroty akcji, prawda? Nie sądziłam jednak, że będą one tak przerysowane!
Już sam pomysł na to, by główna bohaterka, zdrowa fizycznie pięćdziesięciolatka, Eva Beaver, nie wychodziła z łóżka przez wiele dni, wydaje się nieco dziwny, ale i intrygujący. Mimo że w głowie odbiorcy natychmiast rodzi się pytanie, czy aby na pewno ta pani jest zdrowa na umyśle, można przymknąć na niego oko, w końcu to na nim opiera się cała fabuła książki, i przekonać się, co będzie dalej. Dlaczego Eva postanowiła wyłączyć się z życia rodzinnego - ba, życia w ogóle! - po dwudziestu pięciu latach małżeństwa z astronomem, Brianem? Czyżby dopadł ją jakiś kryzys? Syndrom pustego gniazda z powodu wyjazdu dzieci, bliźniaków Brianne i Briana Juniora, na studia? A może zwykłe zmęczenie codziennością i domowymi obowiązkami, które do tej pory wykonywała tylko ona, bo nikt z bliskich nie garnął się do tego, by w czymkolwiek ją wyręczyć, pomóc jej? Te i wiele innych, ale podobnych pytań zadawałam sobie, brnąc przez całe czterysta osiemdziesiąt stron utworu, ponieważ nie zapowiadało się na to, bym wyczerpujące odpowiedzi na nie uzyskała. Największym problemem Evy jest bowiem fakt, iż ona nie ma zielonego pojęcia, dlaczego i na jak długo zdecydowała się zakopać w pościeli. Rodzina jej decyzję przyjmuje na różne sposoby - od wyzwisk, kłótni, przez sceptycyzm, obojętność, aż po sugerowanie pomocy psychologicznej, ale w tej powieści nawet lekarz psychiatra jest osobliwy, więc na to, by Beaver poddano leczeniu, nie ma najmniejszych szans. A szokujące zachowanie Evy - takie jak proszenie bliskich o zbieranie i wyrzucanie jej - uwaga! - odchodów, wymaganie od schorowanej matki i teściowej, by przynosiły jej pożywienie na piętro, pod sam nos, czy późniejsze głodzenie się w pokoju z zabitymi deskami oknem i drzwiami - zakrawa na egoizm i szaleństwo. Kobieta często ma pretensje do innych, że nie rozumieją, że ona nie jest chora, ale jak właściwie można wytłumaczyć jej postępowanie? Sama niejednokrotnie miałam okazję wysłać ją do psychiatryka.
Podobnie zresztą jak kilku innych bohaterów "Kobiety, która przez rok nie wstawała z łóżka", wśród których nie znalazłam ani jednego normalnego i sympatycznego. Nie polubiłam nikogo. Wszyscy tutaj są albo przesadnie głupkowaci, gadatliwi, albo znerwicowani, zdziwaczali, albo złośliwi. Wiecznie drą koty bądź zachowują się w sposób niegrzeczny, niemoralny, karygodny. Do szewskiej pasji doprowadzała mnie Poppy, znajoma Brianne i Briana Juniora ze studiów, dla której notoryczne kłamanie, kradzieże, rozbieranie się przed obcymi chłopakami i zaciąganie do łóżka starszych facetów dla kasy są czynnościami najnormalniejszymi pod słońcem. To najbardziej znienawidzona przeze mnie postać utworu Townsend. Z kolei wątek, który wywołał opadnięcie mojej szczęki do samej ziemi, to moment propozycji wspólnego zamieszkania wysuniętej przez Evę, skierowanej do kochanki jej męża. Dom Beaverów to istny dom wariatów, w którym rozgrywają się nie tylko niewiarygodne dramaty rodzinne, ale też - po tym, jak nietypowym wybrykiem Evy zaczynają interesować się media - dramaty zupełnie obcych, przypadkowych ludzi.
Incydenty, które były dla mnie jako tako przyswajalne i zaskoczyły mnie, ale nie w niesmaczny czy irytujący sposób, mogę policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. To były tylko takie przyzwoite w obiorze chwilówki, bardzo szybko wygaszane przez resztę absurdów, których ilość wydawała mi się nie mieć końca. Raz na jakiś czas pojawiał się w moim umyśle przebłysk zrozumienia dla postawy głównej bohaterki, ale całokształt jej zachowania i jego nieuzasadnionych motywów utwierdzał mnie w przekonaniu, że tej kobiecie przydałby się lekarz z prawdziwego zdarzenia. Zakończenie powieści usatysfakcjonowało mnie w jednej tylko kwestii - cieszyłam się, że jej lektura wreszcie dobiegła końca.
Również styl pisarski Townsend nie zrobił na mnie wrażenia. Język - poza nowoczesnością w postaci terminologii związanej z technologią, a więc Facebook, Twitter, trolling, hejtowanie etc., oraz sarkastycznymi uwagami i ripostami, które mogą być zabawne dla czytelników mających odmienne od mojego zdanie na temat "Kobiety, która przez rok nie wstawała z łóżka", niczym się nie wyróżnia. Liczne dialogi i chaos w wyrażaniu opinii, myśli i uczuć bohaterów kompletnie do mnie nie przemówiły.
Przykro mi to pisać, ale oprócz okładki, kilku fragmentów i faktu, iż utwór Sue Townsend czytało mi się dość szybko (choć po części było to spowodowane tym, że nie mogłam się doczekać chwili, w której dotrę do finału), nie potrafię wskazać innych pozytywnych stron tej książki. Nie potrafię nawet stwierdzić, o czym - pomijając oczywistość, jaką są perypetie tytułowej kobiety i jej zwariowanej rodzinki - ona jest. Chciałabym móc zapewnić, że czytelnik znajdzie w niej jakieś głębsze rozważania na temat przemijalności ludzkiego życia, życiowych zmianach, poszukiwaniu szczęścia, spokoju, miłości, zrozumieniu drugiego człowieka i życzliwości, ale nie zrobię tego, by nie wprowadzić kogoś w błąd. Wszystkie te wartości bowiem może i zostały w tekście zaakcentowane, ale znikały tak szybko, jak się pojawiały, pozostawiając mnie z uczuciem zdezorientowania, zagubienia lub obojętności. Zawiodłam się. Bardzo.
Recenzja napisana dla portalu IRKA.