wtorek, 24 stycznia 2012

"Kwiaty na poddaszu" - Virginia C. Andrews

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA.
Wydawnictwo: Świat Książki, 2012.
Liczba stron: 384.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 23.01.2012.
Zakończenie lektury: 24.01.2012.
Moja ocena: 8/10.

Virginia C. Andrews była amerykańską pisarką żyjącą w latach 1923-1986. W jej dorobku znalazło się mnóstwo powieści tematycznie krążących wokół rodzinnych sekretów i zakazanej miłości. Najpopularniejszą okazała się saga o rodzinie Dollangangerów, rozpoczynająca się słynnymi "Kwiatami na poddaszu", a która wywołała wiele kontrowersji ze względu na poruszane w niej trudne kwestie etyki i moralności ludzkiego życia. Książki Andrews zostały przetłumaczone na kilkanaście języków, a "Kwiaty na poddaszu" doczekały się ekranizacji. Autorka zmarła na raka piersi. Po jej śmierci, na zlecenie jej rodziny, ghostwriter Andrew Neiderman, dokończył dwie rozpoczęte przez pisarkę powieści, w tym "Ogród cieni", ostatnią część serii o Dollangangerach.

"Kwiaty na poddaszu" to, jak informuje piękna i zachęcająca okładka ich najnowszego wydania Świata Książki, "wciągająca opowieść o rodzinnych tajemnicach i zakazanej miłości". To opowieść o ludzkich przekonaniach i wyborach życiowych wartości, balansujących pomiędzy miłością i bogactwem. O dorastaniu, dojrzewaniu i zmianach w postrzeganiu najbliższych osób i najbliższego otoczenia. O szeroko rozumianej miłości, zaufaniu, trosce i wsparciu drugiego człowieka. A także o cierpieniu, nienawiści i pułapkach czyhających na kruche życie ludzkie, pojawiających się w najmniej spodziewanych chwilach.

Szczęśliwe życie rodzinne czwórki rodzeństwa - Cathy, Chrisa, Carrie i Cory'ego Dollangangerów - legnie w gruzach wraz ze śmiercią ich ukochanego ojca. Matka Corrine, pozostająca bez środków do życia i pracy, decyduje się na wkupienie w łaski swych niezmiernie bogatych rodziców i zamieszkanie z dziećmi w ich ogromnym, pełnym przepychu domu. Problem w tym, że rodzice Corrine wyrzekli się córki wiele lat temu z powodu jej małżeństwa z bliskim krewnym, przez co kobiecie nie będzie łatwo przekonać ojca do tego, by wybaczył jej ten okropny grzech, a tym bardziej spłodzone przez nią dzieci. Za zgodą bezwzględnej, okrutnej i bardzo religijnej matki Corrine umieszcza swoje pociechy w sekretnym pokoju, prowadzącym na ogromne poddasze. Tylko do czasu, aż zdoła uzyskać przebaczenie własnego, umierającego już ojca. Przynajmniej tak zapewniała swe dzieci Corrine. A tymczasem sprawy potoczyły się zupełnie inaczej i żadnemu z czwórki dzieci nawet się nie śniło, że przyjdzie im spędzić na zamkniętym poddaszu tyle dni, ile rzeczywiście spędzili.

Powieść Andrews została napisana z punktu widzenia Cathy, kilkunastoletniej bohaterki, dlatego jej język jest prosty i nieskomplikowany, często bardzo charakterystyczny dla wypowiedzi dziecięcych. Nie zmienia to jednak faktu, że trzyma w napięciu praktycznie od początku do końca. Książka składa się z dwóch części zbudowanych z rozdziałów, z których każdy opatrzony jest tytułem zwiastującym wydarzenia w nich opisane. Akcja "Kwiatów na poddaszu" toczy się szybko, gdyż autorka skupiała się na najważniejszych chwilach z życia uwięzionych dzieci. Chwilach radosnych i szczęśliwych, ale przede wszystkim tych przerażających i smutnych.

Niełatwo jest wyobrazić sobie życia za ciągle zamkniętymi drzwiami, w pomieszczeniach, które trzeba dzielić jeszcze z trójką ludzi. Ludzi będących dziećmi, które wypełniają całą przestrzeń nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Z drugiej jednak strony, gdyby nie one, człowiek z całą pewnością doprowadziłby swój byt do szaleństwa. Cathy Dollanganger bardzo szybko zrozumiała, że jej rodzeństwo dodawało jej sił, otuchy i miłości. A to wszystko za sprawą ich własnej matki, która z każdym dniem i miesiącem oddalała się od dzieci coraz bardziej. Kilkunastoletni Cathy i Chris stanęli przed zadaniem dorośnięcia szybciej niż ich rówieśnicy. Dojrzewali nie tylko fizycznie, co wzbudzało w nich coraz większe zainteresowanie płcią przeciwną i sprawami intymnymi, ale też psychicznie. Musieli stać się wręcz rodzicami dla swojego młodszego rodzeństwa. "Kiedy tak siedzieliśmy w fotelu, na kolanach Chrisa, uchwyciłam nasze odbicie w lustrze stojącej naprzeciwko toaletki. Wydawało mi się, że zobaczyłam jakiś nieprawdziwy obraz. Wyglądaliśmy jak miniaturki rodziców, młodsze wydania taty i mamy"*. Poczułam wielki podziw i szacunek dla Cathy i Chrisa, choć jednocześnie chciało mi się płakać z powodu losu, jaki nie miał prawa ich spotkać. Postać ich matki Corrine znienawidziłam jeszcze bardziej. To, jaką krzywdę wyrządziła swoim dzieciom, przechodzi wszelkie wyobrażenia. Kolejne strony "Kwiatów na poddaszu" wciągały i szokowały mnie coraz częściej. Miłość braterska Cathy i Chrisa stopniowo zaczynała przekraczać normy moralne, ale czy można ich za to winić? Dzieci, które od bardzo długiego czasu były zdane tylko i wyłącznie na siebie, i które rozpaczliwie pragnęły miłości i wzajemnego zaufania?

Niektórym historia opisana przez Andrews może wydać się niesmaczna, natomiast ja uważam, że jest po prostu smutna, a zarazem piękna. To opowieść o usamodzielnianiu się czwórki rodzeństwa, przeplatanym ze stopniową utratą zaufania do matki i strachem przed okrutną, zdolną do wymierzania brutalnych kar babcią. Cierpień nie było końca, a szczególnie dotknęły one Carrie i Cory'ego, którzy nie mieli szans na normalną naukę i prawidłowy rozwój fizyczny. Ludzie, tak jak rośliny, potrzebują światła słonecznego, by urosnąć, ale jak coś takiego mogło być możliwe u dzieci zamkniętych na ponurym strychu przez ogromny kawał czasu? Po kolejnych okropnych przeżyciach i przykrych odkryciach dokonanych podstępem w domu przez Chrisa, rodzeństwo zdecydowało się na podjęcie odważnych kroków w celu zmiany swego życia na lepsze. Zakończenie, tak jak zresztą cala książka Andrews, wywołało we mnie wiele emocji, zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. Niemożliwym jest, bym przy najbliższej okazji nie sięgnęła po kolejną część sagi o Dollangangerach.

W trakcie lektury "Kwiatów na poddaszu" podświadomość nakazała mi porównać postaci Cathy i Chrisa z bohaterami filmu "Błękitna laguna" z 1980 roku. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio oglądałam ów film, dlatego tym bardziej dziwiłam się własnym skojarzeniom. Wynikały one jednak z nasuwającego się podobieństwa obu par głównych bohaterów pod względem ich odizolowanego istnienia, usamodzielniania się z dala od dorosłych i szerokiej wiedzy o świecie oraz pragnienia bycia potrzebnym i kochanym. Ot, takie skojarzenie, które jednak nasiliło moją chęć przypomnienia sobie obrazu "Błękitnej laguny", a także obejrzenia ekranizacji "Kwiatów na poddaszu", powstałej w roku 1987.

Ta powieść Virginii C. Andrews jest uważana za najlepszą z całej sagi o Dollangangerach, co wcale nie oznacza, że pozostanę na tej jednej, o czym wspomniałam już wcześniej. "Kwiaty a poddaszu" cieszą się dużą popularnością wśród czytelników i nic w tym dziwnego - niemal każdy z nas lubi być zaskakiwany i szokowany niecodzienną treścią, jaką może nam dostarczyć książka. Andrews udało się wzbudzić we mnie zarówno szacunek, jak i nienawiść. Współczucie i grozę. Uśmiech na twarzy i łzy wzruszenia. Od bardzo dawna czekałam na moment, w którym "Kwiaty na poddaszu" znajdą się w zasięgu moich rąk i oczu, dlatego gdy ta chwila nastąpiła, pochłonęłam powieść jednym tchem. Tak szybko jej nie zapomnę. Bo jak to zrobić, kiedy myślami w dalszym ciągu błądzę po zakamarkach tytułowego poddasza, skrywającego wielką tajemnicę? Książkę bardzo polecam.

*s.133

Za egzemplarz recenzencki uprzejmie dziękuję wydawnictwu Świat Książki.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

"Emma i ja" - Elizabeth Flock

Wydawnictwo: Mira, 2006.
Liczba stron: 384.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 22.01.2012.
Zakończenie lektury: 22.01.2012.
Moja ocena: 7/10.

Elizabeth Flock to amerykańska pisarka powieści społeczno-obyczajowych. Niegdyś pisała do popularnych magazynów i pracowała w charakterze reportera prasowego, a także w telewizji. Na swoim koncie ma dopiero cztery książki, ale każda z nich cieszy się dużym uznaniem wśród czytelników. "Emma i ja" została wydana w dziesięciu krajach, przetłumaczona na kilka języków i sprzedana w liczbie pół miliona egzemplarzy.

Sądząc po opiniach tejże autorki, stwierdziłam, że muszę sięgnąć po któryś z jej utworów, tym bardziej, że od czasu do czasu lubię zagłębić się w powieści obyczajowej lub psychologicznej, ukazującej realia otaczającego nas świata, o których nie zawsze zdajemy sobie sprawę lub nie chcielibyśmy mieć z nimi do czynienia. "Emma i ja" opisuje historię pewnej rodziny, której charakter wraz z upływem czasu zaczyna przypominać wręcz patologię. W tym okropnym środowisku rodzinnym o przetrwanie walczą ośmioletnia Carrie i jej o dwa lata młodsza siostra Emma. Dziewczynki, by uniknąć presji psychicznej i fizycznej ze strony ojczyma, a czasem także i matki, uciekają w świat marzeń, choć i to nie zawsze odnosi pozytywny skutek.

Życie Carrie należało do szczęśliwych do czasu śmierci jej ojca, który został zastrzelony we własnym domu. Jej matka nigdy nie była chodzącym ideałem, a po śmierci męża stała się jeszcze bardziej oschła i zamknięta w sobie. Ten paskudny charakter pogłębił się, gdy wyszła za mąż za nieroba i pijaka, Richarda Parkera. Richard okazał się być okrutnym tyranem, wyżywającym się za swe niepowodzenia zarówno na żonie, jak i przybranych córkach. Carrie, choć starsza, nie zawsze radziła sobie lepiej od siostry. Emma należała do osób mądrych, silnych i przez wszystkich lubianych, dlatego często bywała psychiczną podporą dla swej siostry. Kiedy ich ojczym po raz kolejny przebiera miarkę, a na pomoc matki nie ma co liczyć, małe bohaterki decydują się na ucieczkę z domu. Z domu i przed przeprowadzką do odległego miasta, wymyśloną oczywiście przez Richarda. Ich pobyt na wolności nie trwa jednak długo, kary ojczyma stają się jeszcze gorsze, a przeprowadzka okazuje się być nie do uniknięcia. Jak długo Carrie i Emma będą znosić swoje tragiczne warunki życiowe? Czy ich matka przejrzy wreszcie na oczy? A może znajdą pomoc wśród życzliwych ludzi spoza kręgu rodzinnego?

"Emma i ja" to powieść zbudowana z czternastu rozdziałów, w treści których autorka stosuje liczne retrospekcje, ukazujące czytelnikowi fragmenty życia Carrie zarówno w czasach pierwszego małżeństwa jej matki, jak i tego drugiego. Całość opowiedziana jest z perspektywy ośmioletniej bohaterki, zatem język utworu charakteryzuje się prostą budową, wyrażeniami dziecięcymi, choć bardzo często też przemyśleniami bardzo dojrzałymi. Akcja nie toczy się z zawrotną szybkością, a to dlatego, iż wszelkie przygody Carrie i Emmy są opisywane dość szczegółowo i dokładnie, w końcu dzieci lubią zwracać uwagę na otaczające je drobiazgi i błahe rzeczy. Zatem gdzieniegdzie książka może minimalnie przynudzać, co i tak nie zmienia faktu, że w dużej mierze jest po prostu wciągająca i czyta się ją jednym tchem.

Powieść Flock porusza problem biedy i przemocy w rodzinie. Carrie i Emma doświadczają jej regularnie, do czego wręcz są już przyzwyczajone. Nie potrafią jednak przyznać się komukolwiek do tego, co dzieje się w ich domu. Ich matka również jest osobą krzywdzoną przez własnego męża, widzi, co on wyprawia względem dziewczynek, a mimo to pozwala mu na to! Tak mnie to zbulwersowało, że oprócz Richarda, miałam ochotę pokroić na kawałki również i ją! Jej matka i siostra także nie potrafią udzielić pomocy Carrie i Emmie, wyznając zasadę, że lepiej nie wchodzić w drogę Richardowi, wówczas cierpień będzie mniej. Chyba same siebie nie słyszały. Facet taki jak Richard może mieć na głowie święty spokój i nawet to doprowadzi do z czasem do szału. Takie osoby wynajdą obojętnie jaki błahy powód, by tylko nakrzyczeć i wyżyć się na swej rodzinie, ale niektórzy bohaterowie książki "Emma i ja" tego nie rozumieją albo nie chcą rozumieć, by tylko trzymać się z daleka od tej patologicznej rodziny. Dziewczynki zaczynają więc szukać pocieszenia w nowo zawieranych znajomościach i przyjaźniach. Nieświadomie w ich głowach rodzi się plan stworzenia rodziny idealnej, rodziny jak z marzeń, rodziny jak z przeszłości, a co za tym idzie, zemsty na Richardzie.

Opis z tylnej okładki książki sugeruje zbyt wiele, wskazując na to, że w powieści wydarzy się tragedia. Owszem, jest to prawda, ale ma ona miejsce dopiero pod koniec utworu, zatem opis zdradza niemal cały zarys fabuły. I w czasie jej lektury ciągle zastanawiałam się, kiedy ta tragedia nastąpi, snując domysły na temat ewentualnego przebiegu zdarzeń związanego z poszczególnymi bohaterami. Ów kulminacyjne wydarzenie, wraz z kolejną stroną książki, zdawało się być do przewidzenia, choć i tak nie do samego końca, bo zaskoczyło mnie ogromnie. Radzę unikać czytania recenzji i opinii zdradzających zakończenie powieści, bo to zepsuje całą przyjemność podczas jej czytania. Mnie ona absolutnie zszokowała, co zawdzięczam oczywiście profesjonalizmowi Elizabeth Flock. Autorka wykonała świetną pracę, choć poruszyła tematy trudne i skłaniające czytelnika do przemyśleń.

Pięć godzin, które poświęciłam na lekturę książki "Emma i ja", dostarczyło mi niesamowicie wiele wrażeń i emocji. Burzy emocji. W powieści bowiem mogłam odnaleźć fragmenty budzące niepokój, współczucie, przerażenie i wzburzenia, a także radość i łzy wzruszenia. Na ogół jednak jest to utwór smutny, przechodzący wszelkie ludzkie wyobrażenia, ale dlaczego - o tym trzeba się przekonać na własnej skórze, sięgając po niego.

"Emma i ja" to książka, którą polecam każdemu, kto choć odrobinę gustuje w powieściach społeczno-obyczajowych i psychologicznych. O dzieciach. Ich trudnym dzieciństwie i krzywdach, jakich muszą doznawać. Każdemu, kto potrafi wycisnąć z siebie choć cień współczucia i nie pozostaje obojętny na niepożądane zachowania w społeczeństwie, w środowiskach rodzinnych i szkolnych. Tej książki nie da się tak szybko zapomnieć. Jestem więc niezmiernie ciekawa innych utworów Elizabeth Flock, które, tak jak "Emma i ja", cieszą się dobrymi opiniami czytelników. Mam nadzieję, że wkrótce zapoznam się z którymś z nich.

niedziela, 22 stycznia 2012

"Zły wpływ" - Ramsey Campbell

Wydawnictwo: Replika, 2011.
Liczba stron: 312.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 20.01.2012.
Zakończenie lektury: 22.01.2012.
Moja ocena: 5/10.

Ramsey Campbell to angielski pisarz, twórca horrorów i książek fantastycznych. Wielokrotnie nagradzany, autor około trzydziestu powieści i wielu opowiadań. Do 1973 roku, kiedy to postanowił żyć z pisania, był pracownikiem służby cywilnej i bibliotek publicznych. W Polsce zostały dotychczas wydane jego trzy powieści: "Wieża strachu", "Najciemniejsza część lasu" oraz "Zły wpływ". Ta ostatnia jest uważana za jedną z ważniejszych książek w dorobku Campbella.

"Zły wpływ" to wbrew pozorom powieść mająca już ponad dwadzieścia lat. Dlaczego wbrew pozorom? Bo w Polsce została wydana po raz pierwszy dopiero w zeszłym roku, co dla niektórych może oznaczać to, że jest po prostu nowa. Ale charakter tej książki pozwala rozwiać wszelkie wątpliwości. Należy ona bowiem do typowych bezkrwawych horrorów lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Nic więc dziwnego, że w czasie lektury jej klimat przywoływał w moich myślach obrazy takich filmów, jak "Omen", "Zemsta po latach" czy "Synalek". "Zł wpływ" to opowieść określana mianem "ghost story", mająca na celu ukazanie czytelnikowi kwestii istnienia życia po śmierci, a przy okazji przestraszenie go.

Rzecz dzieje się w Wielkiej Brytanii, rozpoczynając się śmiercią zgorzkniałej staruszki Queenie, niegdyś ciągle ingerującej w życie swych krewnych. Niejeden z nich niemile wspomina swoje dzieciństwo bądź swą młodość, dlatego zakończenie żywota Queenie wywołuje raczej ulgę aniżeli smutek i cierpienie. Do czasu, gdy w dniu pogrzebu członkowie rodziny Faradayów odkrywają, że stara ciotka ma zostać pochowana z medalionem zawierającym pukiel włosów małej Rowan, córki Dereka i Alison. Nie podoba się to Hermione, siostrze Alison, która dość nacierpiała się przez zmarłą, a którą wszyscy posądzają o popadanie w szaleństwo. Ostatecznie Queenie zostaje pogrzebana z wisiorkiem. Jakiś czas po pogrzebie Rowan poznaje nową koleżankę, wyniosłą i staromodną Vicky, pod wpływem której zaczyna się do niej upodabniać, a tym samym również upodabniać się do zmarłej Queenie. Ci, którzy odkrywają prawdę o tożsamości Vicky, zostają w jakiś sposób uciszeni, a mała Rowan w dalszym ciągu pozostaje w niebezpieczeństwie. Czy jej rodzice zdążą na czas odkryć przerażające fakty? Jakie pułapki zza grobu ma w zanadrzu ciotka Queenie? Czy komukolwiek uda się zapobiec jej dalszej egzystencji?

Queenie to postać kierująca się zasadą "Nie musisz umierać, chyba że tego chcesz. A nie zechcesz tego, jeśli się nie zestarzejesz. To wszystko tylko iluzje: choroba, starzenie się, śmierć. Jeśli bardzo chcesz, w końcu przejrzysz je wszystkie"*. Dlatego od zawsze była przekonana, że nie umrze, czując się dzięki temu lepsza i bardziej wartościowa od innych. "Każdy miał w sobie surowego sędziego - może to właśnie on decydował, jaka wieczność jest dla nas właściwa"**. Wygląda na to, że Queenie już dawno zabawiła się w sędziego i zdecydowała o własnym losie kosztem Rowan i jej rodziców. "Może wszystko po drugiej stronie było tylko samotnym, niekończącym się snem i nie miało znaczenia, czy trwało to tylko w momencie śmierci, czy przez wieczność; to, co się wtedy działo, nie miało już nic wspólnego z życiem na jawie - oba światy niekiedy się przenikały"***. Dalsze wydarzenia w powieści dadzą jej bohaterom do zrozumienia, w jak dużym stopniu i do jakich skutków to przenikanie potrafi doprowadzić.

Ogólny zarys fabuły "Złego wpływu" wydaje się ciekawy, ale zanurzając się w nią głębiej, już nie jest tak kolorowo. Campbell bardzo wolno rozwija każdy nowy wątek i niektóre z nich dość szybko kończy, nie wyjaśniając ich w całej okazałości. Powieść zamiast przerażać przynudza, a dzieje się to za sprawą przydługich opisów miejsc i krajobrazów, które miałam ochotę za każdym razem pominąć. Niewielkie napięcie pojawiało się tylko we fragmentach poprzedzających tragiczne wypadki. Irytowały mnie zachowania wielu bohaterów, którzy wydawali mi się postaciami ponurymi i bezbarwnymi. Najlepiej wspominam ciotkę Rowan, Hermione, uważaną przez swą rodzinę za nieco obłąkaną, oraz wujka dziewczynki, Lance'a, owianego tajemniczą przeszłością, któremu autor poświęcił absolutnie zbyt mało miejsca w swej powieści.

"Zły wpływ" to utwór, który mimo jednolitego i spokojnego tempa akcji zdołał zainteresować mnie przebiegiem kolejnych wydarzeń, z których część okazała się zaskakująca, a część przewidywalna, prowadząc wspólnie do dość banalnego zakończenia, które mnie nie usatysfakcjonowało. Do ostatniej strony epilogu czekałam na coś budzącego prawdziwą grozę, miałam nadzieję, że chociaż zakończenie wywoła jakiś dreszcz na mym ciele, ale jednak tak się nie stało. Podobało mi się natomiast poruszenie w powieści ważnej kwestii, jaką jest miłość rodzicielska, pogłębiona szczególnie po trudnych przeżyciach dziecka. Małżeństwo Faradayów nie należało do idealnych i borykało się z rozmaitymi problemami, a mimo to dbało o Rowan jak najlepiej potrafiło, nawet gdy dziewczynka znalazła się pod niepożądanym wpływem ciotki Queenie. Przeobrażenia Rowan również okazały się interesujące, choć myślałam, że stanie się ona o wiele bardziej złą i nieposłuszną osóbką.

Zdaję sobie sprawę z tego, iż nie każdy horror musi charakteryzować się rozlewem krwi i brutalnością, ale tej brutalności właśnie w "Złym wpływie" mi trochę zabrakło. Utwór ten przypomina bardziej opowieść obyczajową z elementami fantastycznymi w postaci nadprzyrodzonych zjawisk aniżeli horror. Usprawiedliwia go jednak fakt, że powstał pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku, a wtedy horrory przybierały znacznie łagodniejszą postać niż te powstające w czasach dzisiejszych. Nie jest łatwo za pomocą słowa pisanego ukazać strach i przerażenie, a co dopiero coś, co mogłoby przestraszyć czytelnika, dlatego do książek będących horrorami podchodzę rzadziej i z dużą rezerwą. O wiele bardziej lubię filmy tego gatunku, zwłaszcza te powstałe przed nadejściem XXI wieku, dlatego jeśli "Zły wpływ" doczekałby się w dawniejszych czasach swego odzwierciedlenia na wielkim ekranie, chętnie bym je obejrzała.

Powieść Ramseya Campbella nie zachwyciła mnie, ale też nie rozczarowała na tyle, bym zaczęła żałować czasu spędzonego na jej lekturze. Miłośnikom horrorów mniej lub bardziej się spodoba. Nie jest to żadna krwawa historia, co może sugerować okładka Replikowego wydania, lecz całkiem przyzwoita, niewymagająca opowieść o powrocie do świata żywych osoby, która za wszelką cenę dąży do uniknięcia śmierci. Nieważne, że swoim postępowaniem doprowadzi do tego, że cała jej rodzina już nigdy nie będzie taka jak dawniej...

*s.66
**s.114
***s.148

Za książkę dziękuję portalowi Zbrodnia w Bibliotece.

piątek, 20 stycznia 2012

"Drugie spojrzenie" - Jodi Picoult

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2010.
Liczba stron: 504.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 15.01.2012.
Zakończenie lektury: 19.01.2012.
Moja ocena: 7/10.

Jodi Picoult to amerykańska powieściopisarka, autorka kilkunastu bestsellerów, przetłumaczonych na wiele języków, których łączny nakład na świecie przekroczył już czternaście milionów egzemplarzy. Za całokształt twórczości została uhonorowana w 2003 roku nagrodą New England Book. Cztery z jej dotychczas wydanych książek doczekało się adaptacji filmowych. W swoich utworach autorka łączy elementy powieści obyczajowej z romansem, psychologią, socjologią i innymi naukami społeczno-edukacyjnymi.

Picoult, która jest znana przede wszystkim z powieści poruszających tematy społeczno-obyczajowe, tym razem zaskakuje. "Drugie spojrzenie" to utwór będący prawdziwą mieszanką literacką, opowiadającą o miłości, wartościach ludzkiego życia i radzeniem sobie z tematyką śmierci, przeplataną zjawiskami paranormalnymi i wydarzeniami rodem z najprawdziwszego kryminału. Z jednej strony ta różnorodność może przerazić i zniechęcić do lektury, a z drugiej - zaciekawić czytelnika do tego stopnia, by przekonać się, czy autorka podołała wyzwaniu i udźwignęła ciężar tej niecodziennej historii na tyle, by opisać ją w zgrabnie pozytywny sposób.

Fabuła "Drugiego spojrzenia" toczy się w Vermoncie, w Stanach Zjednoczonych, i jest ściśle powiązana z historią Indian Abenaki. Pewna firma deweloperska wykupuje ziemię od umierającego profesora, by wybudować na niej galerię handlową. Wywołuje to falę protestów miejscowych Indian, usilnie wierzących, że ów ziemia jest miejscem pochówku członków ich grupy. Jakby na dowód tego, w miasteczku Comtosook zaczynają się dziać niewiarygodne rzeczy, począwszy od padających z nieba płatków róż, przez zamarznięcie ziemi w środku lata, aż po nieprawidłowe funkcjonowanie mieszkańców, nieświadomych zmian w swym życiu, i ich gospodarstw. Ludzie zwyczajnie zaczynają gubić się w swych myślach i czynnościach, a wszystkie te dziwne zjawiska przypisują obecności ducha, który w jakiś sposób nie zaznał spokoju w przeszłości, a teraz daje o sobie znać, prowadząc głównego bohatera powieści, łowcę duchów, Rossa Wakemana, do wydarzeń sprzed siedemdziesięciu lat, poprzez odkrycie których teraźniejszość już nigdy nie będzie taka jak do tej pory...

"Drugie spojrzenie" to książka podzielona na trzy części, które z kolei składają się z dość długich rozdziałów. Pierwsza część skupia się na wydarzeniach roku 2001, druga z nich sięga w przeszłość - do roku 1932, a akcja ostatniej toczy się znów w roku 2001. Muszę przyznać, że nie było mi łatwo przebrnąć przez część pierwszą, która już na samym początku przytłoczyła mnie ogromną ilością bohaterów i ich historii, pozornie ze sobą niezwiązanych. Akcja poruszała się bardzo wolno, a fragmenty dotyczące zjawisk paranormalnych pojawiających się z życiu mieszkańców Comtosook przypominały bardziej bajkę fantasy aniżeli poważną powieść. Moje odczucia co do tej książki diametralnie zmieniły się po dotarciu do znacznie ciekawszego epizodu, jakim była znajomość Rossa Wakemana z tajemniczą Lią Beaumont. Koniec części pierwszej zaskakuje, choć troszkę spodziewałam się takiego, a nie innego obrotu zdarzeń. Druga część, najkrótsza z wszystkich trzech, przedstawia dawne życie wspomnianej już Lii, będące zalążkiem kryminalnego rozwoju akcji znajdującej swoje zakończenie w czasach nowszych części trzeciej powieści Picoult.

Jako że jestem wielką miłośniczką kryminałów, cała ta sprawa związana ze śledztwem z niedopatrzeniami z przeszłości pochłonęła mnie bez reszty. Tym bardziej, że doprawiona została pikantną przyprawą w postaci ducha, a historia o duchach również uwielbiam, choć czasami wywołują one we mnie mocne dreszcze i wiele sprzecznych emocji. Czy wierzę w duchy? Tak. Dlatego paranormalny charakter "Drugiego spojrzenia" podwoił moją ciekawość i chęć na lekturę tej książki. Każdy ma przecież indywidualne wyobrażenie i własne koncepcje na temat istnienia nadprzyrodzonych zjawisk, w tym istot określanych mianem ducha. Byłam więc ogromnie zaintrygowana tym, co ma w tej kwestii do powiedzenia czytelnikom Jodi Picoult, i nie rozczarowała mnie swoim postrzeganiem życia, śmierci oraz balansowania między nimi.

Ross Wakeman to bohater smutny i tragiczny, usilnie pragnący śmierci, by "przejść na drugą stronę" i znaleźć się przy zmarłej narzeczonej. Jego próby samobójcze kończą się niepowodzeniem, więc cierpi, a jednocześnie nie zdaje sobie sprawy z tego, ilu cierpień dostarcza swoim postępowaniem siostrze Shelby i jej synkowi Ethanowi. Bohater bierze udział w dochodzeniu dotyczącym przeszłości Lii Beaumont, postaci równie, a może nawet bardziej tragicznej niż on sam, które jeszcze nie raz go zawiedzie, ale też zmieni jego życie na zawsze. Zresztą nie tylko jego. Losy wielu bohaterów pojawiających się w "Drugim spojrzeniu" w mniej lub bardziej oczekiwany sposób połączą się ze sobą nie tylko więzami pokrewieństwa, ale też więzami miłości, przyjaźni lub po prostu wspólnej historii.

Historii sięgającej Vermonckiego Programu Eugenicznego z lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku, który istniał naprawdę, co zaznacza autorka w swym posłowiu na końcu książki. Główny przedstawiciel tego ruchu, Henry F. Perkins, dążył do tego, by "oczyścić" populację ludzką z najbardziej problematycznych obywateli, zarówno tych borykających się z niepożądanymi chorobami genetycznymi, jak i tych przejawiających złe cechy charakteru, prowadzące do czynów przestępczych i niemoralnych. Owo "oczyszczenie" miało postępować dzięki zalegalizowanemu zabiegowi sterylizacji, choć ów zabieg nie zawsze był wykonywany za zgodą pacjentów. Okrucieństwa, jakie stosowali przytaczani przez pisarkę naukowcy i lekarze, były skierowane głównie przeciwko nieczystym rasom ludzkim, z przedstawicieli których robiono ludzi o wiele bardziej chorych umysłowo i niedołężnych niż byli, by tylko osiągnąć swój wysoko postawiony cel. Nic więc dziwnego, że tego typu metody znalazły swoje odzwierciedlenie z czasach panowania Hitlera, kiedy to popularność zyskał proces tworzenia "nadludzi". Smutne i wstrząsające, ale prawdziwe. Jedyne, co przeszkadzało mi w odbiorze tekstu poświęconego powyższym rozważaniom, była zbyt duża ilość informacji i danych rodem z dziedzin biologii i genetyki, która i tak w większym stopniu okazała się dla mnie niezrozumiała. I niepotrzebna w kontekście zrozumienia ogólnego problemu eugeniki.

Ale nie tylko o przygnębiających i przerażających kartach historii z życia bohaterów można poczytać w "Drugim spojrzeniu". Bardzo ucieszyło mnie ukazanie rozwoju miłosnego uczucia pomiędzy Shelby Wakeman a policjantem Elim Rochertem, a także przywołanie magicznego i tajemniczego świata dwójki małych, ale jakże sprytnych i inteligentnych dzieci, Ethana i Lucy. Oboje musieli borykać się z uciążliwymi chorobami, dolegliwościami i lękami z nimi związanymi, narażając się niejednokrotnie na śmierć. Szczególnie postać Ethana, dziewięciolatka uczulonego na światło słoneczne, bardzo mnie zaintrygowała. Picoult przypisała temu chłopcu cechy dorosłego mężczyzny, który wie, że choroba w każdej chwili może zakończyć jego istnienie, a mimo to nie boi się o tym rozmawiać i pragnie czerpać z życia jak najwięcej. Z kolei Lucy, astmatyczka posiadająca zdolność widzenia duchów... no cóż, myślę, że gdyby powstał dalszy ciąg "Drugiego spojrzenia", niejedno mogłoby się zdarzyć. Ale póki co, zachęcam do lektury tejże powieści.

"Drugie spojrzenie" to dopiero drugi utwór Jodi Picoult, z którym się zapoznałam. Mimo ciągnącego się niemiłosiernie długo nudnego początku wywołał we mnie burzę emocji, do czego chyba powinnam zacząć się przyzwyczajać, bo po książkę tej autorki sięgnę na pewno jeszcze nie raz. Picoult potrafi zręcznie manipulować czytelnikiem, wyciskając z niego wszystkie uczucia, począwszy od zniechęcenia, złości, przerażenia, przez napięcie i szok, aż po radość i łzy wzruszenia, przepłukujące oczy pod koniec powieści. To wspaniała opowieść z dreszczykiem i wątkiem kryminalnym o tym, że nie należy się poddawać, gdyż w najbliższym otoczeniu zawsze znajdzie się ktoś bliski, w którym można znaleźć oparcie, lub ten ktoś może szukać oparcia w nas. Istotnym czynnikiem jest tutaj miłość. I poświęcenie dla drugiej osoby, choć te dwa zjawiska nie zawsze są w stanie iść ze sobą w parze, co nie znaczy, że trzeba z tego powodu obarczać się winą i skazywać na cierpienie. Bywa przecież, że pomimo naszych błędów losy nasze i naszych bliskich zostaną skierowane na właściwą i lepszą drogę.

Polecam tę książkę miłośnikom twórczości Jodi Picoult, choć uprzedzam, że dla niektórych wszelkie nadprzyrodzone zjawiska w niej ukazane mogą wydać się czymś absurdalnym. Tym, którzy gustują w historiach o duchach, a także lubią odkrywać tajemnice rodzinnych sekretów z przeszłości wraz z kolejnymi kartami powieści, "Drugie spojrzenie" na pewno się spodoba. To doskonała lektura na kilka wieczorów. Książka liczy około pięciuset stron zadrukowanych dość gęstą czcionką, ale potrafi zainteresować do tego stopnia, że liczba nieprzeczytanych kartek będzie malała w mgnieniu oka.

niedziela, 15 stycznia 2012

Stosik styczniowy

Moje niewielkie zdobycze książkowe minionej połowy stycznia:


Od dołu:
- "Tunel" - Gary Braver - wygrana w jednym z konkursów organizowanych przez portal Zbrodnia w Bibliotece;
- "Krzywa Sweetmana" - Graham Masterton - jak wyżej :);
- "Zły wpływ" - Ramsey Campbell - jak wyżej :);
- "Emma i ja" - Elizabeth Flock - bardzo, bardzo tani zakup na Allegro;
- "Szczęściara" - Alice Sebold - jak wyżej :);
- "Jak w niebie" - Marc Levy - jak wyżej :); już przeczytana - recenzja TUTAJ;
- "W następnym życiu" - Marc Levy - jak wyżej :).

To tyle przyjemności na dziś, a tymczasem uciekam na uczelnię ;).
Pozdrawiam ciepło!

sobota, 14 stycznia 2012

"Diablica na balu debiutantek" - Linda Francis Lee

Wydawnictwo: Albatros, 2010.
Liczba stron: 416.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 13.01.2012.
Zakończenie lektury: 13.01.2012.
Moja ocena: 7/10.

Linda Francis Lee to amerykańska pisarka powieści obyczajowych i komediowych. Do tej pory napisała dwadzieścia książek, które zostały wydane w wielu językach, w wielu krajach. Za jedną z nich otrzymała nominację do prestiżowej nagrody RITA. Przełomową powieścią okazała się "Diablica w Klubie Kobiet". Kiedy autorka nie pisze, spędza czas w Nowym Jorku, w którym mieszka, wraz z rodziną i przyjaciółmi.

"Diablica na balu debiutantek" została określona satyrą na snobistyczne elity oraz mieszanką romansu i komedii obyczajowej. Rzeczywiście taka też jest ta powieść. To typowa literatura kobieca. Opowiada o losach ludzi bogatych i wpływowych, zamieszkujących Willow Creek w stanie Teksas. To historia o tym, jak ci ludzie radzą sobie (lub też nie) z pieniędzmi, jaki mają do nich stosunek, a co najważniejsze, jak postrzegają swoich bliskich i jak zachowują się wobec nich. To lekka, przyjemna lektura o miłości, ucieczce i próbie zmiany swojego dotychczasowego życia. O radościach i smutkach rodzinnych. O zbuntowanych nastolatkach wkraczających w dorosłość.

Carlisle Cushing, młoda prawniczka z Bostonu, powraca do rodzinnego Teksasu, który opuściła kilka lat temu, by reprezentować własną matkę na jej piątej już sprawie rozwodowej. Pech chce, że adwokatem przeciwnej stronie zostaje były chłopak Carlisle, Jack Blair, przystojniak jakich mało, w dodatku w dalszym ciągu niepozostający obojętny w stosunku do głównej bohaterki. I to z wzajemnością! Oboje jednak mają już narzeczonych, co niejednokrotnie prowadzi do dziwnych i niezręcznych sytuacji. Sprawa rozwodowa matki Carlisle nie przebiega bez kłopotów, a na domiar złego na bohaterkę spada kolejne wyzwanie - poprowadzenie Setnego Rocznego Balu Debiutantek Willow Creek po zeszłorocznej klęsce owego balu jej matki. Carlisle musi nie tylko zachować dobry wizerunek własnej rodziny, ale też zaopiekować się całkiem "zielonymi", roztargnionymi przyszłymi debiutantkami, w tym swoją bratanicą...

To, że ktoś jest bogaty, nie znaczy, że należy do osób szczęśliwych. Jak to się zwykło mawiać, "pieniądze szczęścia nie dają". Nieważne, że można za nie kupić niemalże wszystko. Nawet w najgorszych snobach i ludziach lubiącym robić innym na przekór znajdzie się jakaś słabość albo krzta uczucia, której nie zadowolą żadne pieniądze. Carlisle Cushing, która uciekła od życia w dostatku, trudno jest zrozumieć zachowania niektórych bliskich jej osób, zwłaszcza matki, która zamiast być kiedyś matką-przyjaciółką z krwi i kości, wolała dbać o swoją reputację i wygląd. Bohaterka uciekała więc w naukę, psując tym sposobem relacje z rodzeństwem, zwłaszcza siostrą. Teraz, po powrocie w rodzinne strony, będzie miała okazję odnowić kontakt nie tylko z rozwodzącą się i ukrywającą jakiś sekret matkę, ale też usilnie pragnącą dziecka, a niemogącą zajść w ciążę siostrą, synową mającą z kolei "nadmiar" dzieci, no i jej córką, której nagle zachcewa się zostać debiutantką, a która swoim wyglądem bardziej przypomina Cyndi Lauper niż wytworną damę.

Z kolei bal debiutantek, a raczej przygotowania do niego, dają czytelnikowi możliwość zapoznania się z kilkoma osiemnastoletnimi dziewczynami, przyszłymi debiutantkami, rozpuszczonymi przez bogactwo rodziców i złych do szpiku kości lub wręcz przeciwnie - pozostającymi pod silnym wpływem dorosłych i mającymi szacunek do zarobionych pieniędzy. Wszelkie kłótnie i rywalizacje między nastolatkami, które opisała Lee w swej książce, bardzo przypominały mi "Plotkarę", młodzieżowy serial o rozpuszczonych bohaterach Manhattanu. To naprawdę niewiarygodne, do jakich nieprzyjemnych rzeczy potrafią dopuścić się zazdrosne i pragnące wygranej dziewczyny. A może w ten sposób chcą zwrócić na siebie uwagę rodziców? Wbrew pozorom niemal każda z przyszłych debiutantek nie jest taka, na jaką wygląda. A borykając się z problemami i pragnąc szczęścia, potrafi zmienić się w istną diablicę, by tylko osiągnąć zamierzony cel. Szczególnie jedna z nich, India Blair, zachodzi wszystkim za skórę, przez co trudno mi było polubić jej bohaterkę. Zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu postać bratanicy Carlisle, Morgan, która przeszła wielką przemianę samej siebie, wstępując do "klubu" debiutantek.

Ale muszę przyznać, że niemal każdy bohater "Diablicy na balu debiutantek" zainteresował mnie w jakiś sposób swoją historią. Czasem całkiem szaloną, czasem zabawną, irytującą, a nawet wzruszającą. Do banalnych natomiast zaliczyłabym związek Carlisle i Jacka, który toczył się niczym romans harlequinowy, a właściwie można było się tego po nim spodziewać już od samego początku powieści. Również zakończenie sprawy rozwodowej matki Carlisle nie zaskoczyło mnie tak bardzo, jak bym tego chciała - chyba liczyłam na zbyt wielkie sensacje. Na ogół jednak zaliczam tę książkę do bardzo udanych, gdyż autorka w zgrabny sposób połączyła mnóstwo ciekawych wątków w całość, opisując je nowoczesnym, lekkim i zabawnym językiem.

Sięgając po "Diablicę na balu debiutantek", myślałam, że będzie to nudnawa książka młodzieżowa o jakiejś roztargnionej dziewczynie, ale taka wcale nie jest. Bez wątpienia też nie jest ona przeznaczona tylko dla młodzieży. Porusza problemy zarówno błahe, jak i te poważne. Daje do zrozumienia, że człowiek nigdy nie jest w stanie zapomnieć o przeszłości i uciec od niej. Może co najwyżej spróbować ją naprawić, zmienić. Jeśli ni sam, na pewno znajdzie się ktoś, kto mu w tym pomoże. Bardzo spodobał mi się styl Lindy Francis Lee i jestem pewna, że sięgnę po jej "Diablicę w Klubie Kobiet", kiedy tylko nadarzy się taka okazja. Pisarka sprawiła, że nieźle się ubawiłam, a także wzruszyłam, zapominając o całym bożym świecie przez calutkie pół dnia, bo tyle zeszło mi na lekturze "Diablicy na balu debiutantek". Polecam na nudę i ponury humor.

piątek, 13 stycznia 2012

"Druga diagnoza" - Michael Palmer

Wydawnictwo: Albatros, 2011.
Liczba stron: 416.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 10.01.2012.
Zakończenie lektury: 12.01.2012.
Moja ocena: 7/10.

Michael Palmer to amerykański pisarz, którego specjalnością są thrillery medyczne, z wykształcenia lekarz. Jest autorem prawie dwudziestu powieści, które zostały wydane w wielu językach, w wielu krajach. Jego oficjalnym debiutem stała się książka "Siostrzyczki", a "Krytyczna terapia" doczekała się swego obrazu na wielkim ekranie.

"Druga diagnoza" to jeden z nowszych utworów Palmera, powstały w 2009 roku. Jak niemal we wszystkich thrillerach medycznych, jest w nim poruszony problem dotyczący nieprawidłowych działań personelu szpitalnego, skutkujący zabójstwami i dochodzeniem. Ale oprócz tejże sensacyjnej akcji czytelnik zostaje zaznajomiony z jednym z zaburzeń rozwoju występujących u ludzi, a mianowicie zespołem Aspergera, z którym boryka się jedna z bohaterek książki.

Pewna grecka rodzina mieszkająca w Bostonie, w której większość członków wykonuje zawód lekarza, znajduje się nagle w trudnym i przygnębiającym położeniu. Najstarszy członek, wybitny diagnosta, Petros Sperelakis, zapada w śpiączkę po tym, jak potrącił go samochód. Wygląda na to, że już nigdy nie odzyska przytomności, więc dwójka jego dzieci, bliźniacy Niko i Selene, są za skróceniem jego cierpień. Najstarszy syn, Dmitri, cierpiący na dolegliwości związane z autyzmem, nie przejmuje się losem ojca, natomiast najmłodsza córka, Thea, cierpiąca na zespół Aspergera, chce za wszelką cenę go uratować. Szybko odkrywa, że Petros znalazł się w tzw. zespole zamknięcia, straszliwej sytuacji, w której chory zachowuje świadomość, ale nie może się poruszyć z powodu całkowitego paraliżu. Thei udaje się jednak w niewiarygodny sposób porozumieć z ojcem, który daje jej wskazówkę prowadzącą do okropnych i zaskakujących odkryć. Komuś jednak nie podoba się śledztwo bohaterki, przez co kobieta naraża się na niebezpieczeństwo. Przy pomocy najnowszego chłopaka, byłego policjanta, trafia na ślady manipulacji wynikami lekarskimi poszczególnych pacjentów. Rośnie liczba podejrzanych, świadków i zabitych. Co takiego kazał Thei odkryć jej ojciec? Czy on także znajduje się w niebezpieczeństwie? Istnieją podejrzenia, że jego wypadek wcale nie został spowodowany nieumyślnie...

"Druga diagnoza" to trzecia książka Palmera, którą przeczytałam. I najnowsza z tych trzech, dlatego miałam nadzieję, że okaże się dużo lepsza od poprzednich, które i tak przypadły mi do gustu. Niestety, trochę mnie zawiodła. Mówi się, że każda kolejna powieść pisarza jest lepsza, gdyż zyskuje on coraz większe doświadczenie w pisaniu. W przypadku Palmera i opisywanej tutaj książki tak nie jest. Przynajmniej ja tak to odczuwam. Akcja "Drugiej diagnozy" bardzo długo się rozwija, a ponadto nie jest łatwo przywyknąć do postaci Thei Sperelakis, której ponure zachowanie wywoływane zespołem Aspergera czasami irytuje. Z czasem dzieje się jednak coraz lepiej. Po bliższym poznaniu tej bohaterki stwierdziłam, że była ona osobą bardzo inteligentną, a jej nie całkiem opanowane kontakty i relacje z bliskimi powodowały zabawne rezultaty.

Przywołanie tematu związanego z zespołem Aspergera zainteresowało mnie chyba najbardziej. Do tej pory nie miałam okazji zapoznać się bliżej z charakterystyką osób cierpiących na to zaburzenie - wiadomo, w szkole czy na studiach pedagogicznych wspominało się o nim w kilku zdaniach - dlatego z wielką ciekawością śledziłam losy Thei w "Drugiej diagnozie". Osoby z zespołem Aspergera to bardzo niezwykłe osoby. Są inteligentne, czasami nawet w dużym stopniu; mogą odznaczać się fotograficzną pamięcią, ale mają problemy z komunikacją i życiem wśród ludzi. Wszystko, co usłyszą, rozumieją dosłownie, więc żartować na ich temat po prostu nie warto. Bez skrupułów mówią to, o czym myślą, bo dla nich to całkiem normalna rzecz. Taka też była Thea, choć jej zaburzenie zostało zdiagnozowane we wczesnym dzieciństwie, dzięki czemu otrzymała pomoc terapeutki, która pomogła jej zrozumieć wiele rzeczy, zachowań ludzkich, nauczyć się dobierania właściwych słów w rozmowie i myślenia nad sensowną odpowiedzią. Więcej informacji na temat zespołu Aspergera można znaleźć na końcu "Drugiej diagnozy", gdzie Palmer przytacza krótki wywiad z osobami, którymi to zaburzenie jest nieobce. Polecam - ów wywiad to naprawdę ciekawa rzecz, zachęcająca do dalszego poszukiwania informacji na temat powyższego zjawiska chorobowego.

Jak już wspomniałam wcześniej, po dość nudnym początku książki nadeszła pora na akcję właściwą, która znacznie bardziej mnie zaintrygowała nie tylko ze względu na główną bohaterkę. Pojawił się też inne postaci, dobre lub złe, podejrzane mniej lub bardziej. Mimo że ta powieść jest thrillerem medycznym, Palmer więcej uwagi poświęca sensacjom i intrygom aniżeli terminologii medycznej, dlatego nie trzeba martwić się nadmiarem trudnych do przeczytania pojęć i czynności związanych z medycyną. Giną kolejne osoby, dochodzi do porwania i pościgu, więc to coś w sam raz dla miłośników akcji sensacyjnej, choć nieskomplikowany język autora i jego szybkie przechodzenie do sedna sprawia, że wszystko toczy się szybko, bez zbędnych ceregieli. Palmer nie bawi się w przytaczanie przydługich opisów i historii. Pisze o konkretach.

Czytając ten thriller, zachodziłam oczywiście w głowę, wymyślając zakończenie fabuły i szukając właściwego podejrzanego. Wraz z kolejnymi stronami książki coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że to i owo okaże się trafionym strzałem w dziesiątkę, ale ostatecznie moja pewność prysnęła jak bańka mydlana, bo została skierowana nie w tę stronę, co trzeba. Po raz kolejny zakończenie utworu mnie zaskoczyło - chyba jednak kiepski ze mnie detektyw... "Druga diagnoza" okazała się całkiem dobrą, ale też nie rewelacyjną książką. Gdzieniegdzie trzymającą w napięciu, czasem zabawną, a czasem irytującą.

Do Albatrosowego wydania nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Nie wyłapałam potknięć w tekście, a minimalizm okładki bardzo przypadł mi do gustu. Chętnie sięgnę po następne utwory Michaela Palmera, by przekonać się, czy stać go na więcej, w końcu jego konkurentami w dziedzinie thrillerów medycznych są świetni Robin Cook i Tess Gerritsen.

wtorek, 10 stycznia 2012

"Adwokat" - Phillip Margolin

Wydawnictwo: Świat Książki, 2003.
Liczba stron: 272.
Oprawa: twarda.
Rozpoczęcie lektury: 08.01.2012.
Zakończenie lektury: 10.01.2012.
Moja ocena: 7/10.

Phillip Margolin to amerykański pisarz specjalizujący się w thrillerach prawniczych, z zawodu prawnik. Pracował jako adwokat do 1996 roku, gdyż wtedy na dobre zajął się pisaniem. Jest autorem kilkunastu powieści i opowiadań. Jego najpopularniejszą powieścią jest "Nie zapomnisz mnie", na podstawie której stworzono miniserial telewizyjny. Książki Margolina często porównuje się do powieści Johna Grishama czy Harlana Cobena ze względu na przemyślane intrygi i nieoczekiwane zwroty akcji w nich zawarte.

"Adwokat" to typowy thriller sądowy, a takie bardzo lubię. Wcześniej przeczytane przeze mnie "Dzika sprawiedliwość" oraz "Dowody zbrodni" tego pisarza również reprezentują ten gatunek, a że obie te powieści bardzo przypadły mi do gustu, spodziewałam się, że "Adwokat" będzie równe dobry. Niestety, po raz pierwszy w przypadku utworów Margolina rozczarowałam się. "Adwokat", mimo sądowego klimatu i zawiłej zagadki do rozwiązania, okazał się bardzo chaotyczną, z ogromną ilością postaci książką.

Akcja koncentruje się na kilku wątkach ze świata przestępczego i prawniczego, które, jak można się domyślić, zręcznie połączą się z czasem ze sobą. Głównym bohaterem jest młody, świetnie zapowiadający się adwokat jednej z kancelarii w Oregonie, Daniel Ames. Klientem owej kancelarii zostaje firma farmaceutyczna Geller Pharmaceuticals, oskarżona o produkcję leku zagrażającemu zdrowiu kobiet w ciąży i ich nienarodzonych jeszcze dzieci. Szefostwo Geller utrzymuje jednak, że produkowany lek jest całkowicie bezpieczny. Wkrótce, podczas jednego z przesłuchań związanych z tą sprawą, wychodzi na jaw dokument stwierdzający nieprawidłowe działanie insufortu, sporządzony na podstawie badań laboratoryjnych dokonywanych na małpach. Winą za przegapienie dokumentu zostaje obarczony, a następnie wyrzucony z pracy Daniel Ames. Kolejnego dnia ginie zamordowany jego szef, Arthur Briggs. Przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności Daniel zostaje aresztowany pod zarzutem jego zabójstwa. W wydostaniu się z więzienia pomaga mu koleżanka po fachu, Kate Ross, oraz dobra prawniczka, Amanda Jaffe. Po wyjściu na wolność Daniel i kilka innych osób zagłębiają się w śledztwie, w którym giną następni ludzie, a jego początki sięgają przeszłości - tajemniczych porwań i morderstw...

Książka "Adwokat" jest podzielona na pięć części, a każda z nich składa się z dość krótkich rozdziałów, dzięki którym akcja toczy się bardzo szybko i równie szybko się ją czyta. Ale w przypadku tej powieści autor przesadził z prędkością następujących po sobie zdarzeń, przez co powstał z tego wszystkiego jeden wielki chaos. Odniosłam wrażenie, że Margolin napisał ten utwór w bardzo krótkim czasie, pod wpływem impulsu. A tym impulsem był, jak stwierdził, sen żony. "Adwokat" jest pełen nieoczekiwanych zdarzeń i sytuacji pojawiających się wręcz jedna po drugiej. Mnóstwo w nim dialogów i, jak już wspomniałam wcześniej, bohaterów, przez co można nieźle się pogubić. Kilkakrotnie podczas lektury musiałam wrócić do wcześniejszych stron, by przypomnieć sobie, kto kim był, co zrobił lub powiedział. A nazwisk przybywało nawet w miarę zbliżania się do finału książki.

Druga połowa powieści zaciekawiła mnie bardziej aniżeli pierwsza. Śledztwo w sprawie Geller Pharmaceuticals rozwijało się, rosła liczba podejrzanych o niecne zamiary, no i pojawiła się Amanda Jaffe, moja ulubiona bohaterka z thrillerów Margolina. Wprawdzie w "Adwokacie" nie odegrała ona jakieś obszernej roli, ale podobało mi się jej działanie jako prawniczki, jak zawsze zresztą. Zakończenie zaskoczyło mnie, gdyż nie udało mi się odgadnąć tożsamości głównego podejrzanego. A to świadczy o sprawności pisarza i jego umiejętności prowadzenia czytelnika do błędnego myślenia.

Na ogół więc uważam "Adwokata" za całkiem udaną powieść. Pomijając chaos wydarzeń w niej opisanych, mogłam doszukać się ciekawych wątków sądowych, napięcia i mnóstwa trupów, przez co w mojej głowie przez całą lekturę kłębiły się pytania "kto?" i "dlaczego?". Ostatnie części książki pochłonęły mnie bez reszty i nie mogłam doczekać się ostatecznego rozwiązania fabuły, by przekonać się, czy chociaż w małym stopniu dobrze wydedukowałam to i owo.

Twórczość Phillipa Margolina polecam każdemu miłośnikowi intrygujących thrillerów. Nie radziłabym jednak sięgać najpierw po "Adwokata", gdyż ta książka mogłaby zniechęcić do lektury pozostałych powieści tego autora. Moim zdaniem, wypada ona najsłabiej na tle czterech innych utworów Margolina, które przeczytałam, dlatego radzę zajrzeć wpierw do "Nie zapomnisz mnie", najpopularniejszego jego tytułu, lub thrillerów typowo prawniczych "Dzika sprawiedliwość" i "Dowody zbrodni". Margolin to naprawdę dobry pisarz, znający się na rzeczy, dlatego mam nadzieję, że jeszcze nie raz uda mi się sięgnąć po jego kolejne thrillery. Nie jest on tak bardzo znany jak np. John Grisham czy Harlan Coben, ale warto się z nim zapoznać.

Baza recenzji

niedziela, 8 stycznia 2012

"Coma" - Robin Cook

Wydawnictwo: Rebis, 2011.
Liczba stron: 324.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 06.01.2012.
Zakończenie lektury: 08.01.2012.
Moja ocena: 7/10.

Robin Cook jest uważany za mistrza thrillera medycznego. Nic dziwnego - jego dorobek literacki obejmuje około trzydzieści powieści tego gatunku. Z wykształcenia jest lekarzem medycyny i swoją wiedzę w tym zakresie zręcznie wykorzystuje podczas pisania książek. Porusza w nich problemy nieprawidłowych działań lekarzy czy naukowców, przeprowadzania niebezpiecznych eksperymentów, zabiegów i operacji. Autor często czerpie inspirację z realnego świata. Kilka jego powieści doczekało się ekranizacji, także jego debiutancka "Coma".

"Coma" to pierwsza czysto fikcyjna powieść Cooka, powstała w 1977 roku. Do tej pory przeczytałam trzy inne thrillery tego pisarza, napisane trochę później aniżeli "Coma", dlatego stwierdziłam, że będę wyrozumiała w kwestii opinii jego debiutu literackiego. Ale w głębi duszy wiedziałam, iż nie rozczaruję się i będę się dobrze bawić podczas lektury tej książki. Najzwyczajniej w świecie uwielbiam gatunek, jakim jest thriller medyczny, a Robin Cook, dzięki mojemu poprzedniemu spotkaniu z jego utworami, stał się jednym z moich ulubionych twórców.

Rzecz dzieje się w bostońskim szpitalu Memorial w ciągu zaledwie kilku dni zimnego lutego 1976 roku. Dla młodej pacjentki Nancy Greenly niewinny zabieg wyłyżeczkowania macicy kończy się niespodziewanie śpiączką. Lekarze zachodzą w głowę, jednak nie potrafią znaleźć przyczyny tego zjawiska. Kilkanaście dni później w taki sam stan zapada architekt Sean Berman, któremu w czasie zabiegu pomyślnie usunięto łąkotkę ze stawu kolanowego. Nic nie wskazuje na to, by tych dwojga ludzi coś ze sobą łączyło pod względem medycznym, mimo to młoda, piękna studentka, rozpoczynająca praktykę lekarską w szpitalu Memorial, Susan Wheeler, postanawia przyjrzeć się bliżej sprawie śpiączki i szybko odkrywa, że w ciągu ostatnich lat liczba pacjentów pogrążonych w nieoczekiwanej śpiączce wzrosła do kilkunastu. Susan na własną rękę czyni działania mające pomóc jej w wyjaśnieniu dziwnej zagadki. Wykazując się pomysłowością i sprytem, zasięga informacji tam, gdzie nie powinna, a to nie podoba się niektórym osobom z personelu bostońskiego szpitala. Czyżby ktoś ukrywał coś, o czym nikt nie ma prawa się dowiedzieć? Życie upartej studentki nagle znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie - dlaczego? Susan stopniowo odkrywa odpowiedzi na nurtujące ją pytania, ale z całą pewnością nie należą one do takich, które chciałaby poznać...

"Comy" nie da się czytać szybko, jak zresztą innych powieści Cooka. Mimo pełnej napięcia i nieoczekiwanych zwrotów akcji, czytelnik musi zwrócić uwagę na terminologię medyczną, pojawiającą się w książce. A jest jej mnóstwo, poczynając od halotanu, przez sukcynylocholinę, aż po przeciwimmunoelektroforezę. Ale nie przeszkadza ona w odbiorze tekstu. Nie dziwię się, że Cook operuje tak fachowym językiem, gdyż sam jest lekarzem. Nie ma on jednak zamiaru zanudzić czytelnika - to, co powinno być wyjaśnione dla celów zrozumienia fabuły, zostaje wyjaśnione, natomiast pozostałe pojęcia i nazwy działań lekarskich są przytaczane dla zachowania rzeczywistego obrazu i klimatu szpitala. Mnie, studentce pedagogiki, zupełnie ten styl pisarski nie przeszkadza. Ale często zastanawiam się, jak postrzegają go np. studenci medycyny, którzy mają o niej więcej pojęcia niż ja. Może kiedyś będę miała okazję się tego dowiedzieć.

Ale pomijając już ten, na pierwszy rzut oka, skomplikowany język, trzeba wspomnieć o innych elementach powieści. Jej pozytywną stroną z całą pewnością jest fabuła opierająca się na prywatnym śledztwie studentki. Pomiędzy relacjami z tego dochodzenia czytelnik dowiaduje się jeszcze o innych wydarzeniach, które być może w jakiś sposób zostaną powiązane z odkryciami Susan Wheeler. Przed dziewczyną naprawdę nie lada wyzwanie - nie dość, że musi ona uporać się z serią tajemniczych śpiączek i mordercą czyhającym na jej życie, to w dodatku musi znosić wszelkie słowa dezaprobaty na swój temat, związany oczywiście z dyskryminacją płciową wśród personelu lekarskiego. Susan to postać odznaczająca się dużą inteligencją, ale, moim zdaniem, również lekkomyślnością i upartością. Ze wszystkich sił pragnie uratować bostoński szpital przed "czymś złowrogim", co jej się chwali, ale przez swoje działania niejednokrotnie ociera się o śmierć. W dodatku robi to zręcznie niczym pewny siebie bohater filmu sensacyjnego. I to mając dwadzieścia trzy lat, co jest wręcz nieprawdopodobne...

Szkoda, że Cook dużo mniej uwagi poświęcił bohaterom drugoplanowym (niektórym lekarzom i studentom), nie wyjaśniając do końca ich losów. Ogólnie rzecz biorąc, "Coma" zakończyła się tak nagle, iż zdziwiłam się, że na następnej stronie książki jest już zamieszczona nota od autora, w której nawiązuje on do sytuacji z fabuły powieści, odwołując się do wydarzeń ze świata rzeczywistego. Przekręty w świecie medycyny, które Cook przytoczył w tym utworze, nie są dla mnie nowością, gdyż spotykałam się z podobnymi w innych, nowszych książkach. Ale najprawdopodobniej poruszanie tego typu problemów zapoczątkował właśnie Robin Cook, w końcu "Coma" została napisana jakieś trzydzieści pięć lat temu! A wracając jeszcze do zakończenia utworu, a właściwie rozwiązania jego głównej zagadki, muszę przyznać, że spodziewałam się większego zaskoczenia, ale to być może dlatego, iż moje wcześniejsze podejrzenia w związku z konkretną osobą okazały się słuszne. Zabawa w detektywa w trakcie czytania książek idzie mi chyba coraz lepiej...

Na koniec napomknę jeszcze słowem na temat wydanie przeczytanej przeze mnie "Comy". Książka ta, podobnie jak inne tego pisarza, doczekała się już kilku wydań, ale to najnowsze, z 2011 roku, wydawnictwa Rebis podoba mi się najbardziej. Poprzez "zbitą" i niedużą czcionkę powieść sprawia wrażenie skromnej objętościowo, ale wcale tak nie jest. Najbardziej jednak cenię sobie okładkę - z ciekawą czcionką, ilustracją lub fotografią, zgrabnym opisem, bez zbędnego przepychu i bałaganu. Udało mi się zebrać już szesnaście tytułów Cooka w tym właśnie wydaniu i prezentują się one na półce mej biblioteczki rewelacyjnie.

Ci, którzy mieli okazję sięgnąć po któryś z utworów Cooka, wiedzą, że warto sięgać po kolejne. Ci, którzy nie mieli tej okazji, ale mają w planach zapoznanie się z jego twórczością, namawiam do lektury bardzo gorąco. A ci, którzy gustują w różnego rodzaju thrillerach i kryminałach, powinni dać sobie szansę i zerknąć w "Comę" lub inną powieść tego słynnego pisarza - a nuż spodoba im się kolejny gatunek literacki, jakim jest thriller medyczny. Na pewno warto. Chociażby ze względu na zagadkę, która zostaje rozwiązana dopiero pod koniec książki. Ze względu na trzymającą w napięciu i zaskakującą fabułę, no i mnóstwo podejrzanych o złe czyny bohaterów. Po lekturze "Comy" czuję lekki niedosyt związany z twórczością Robina Cooka i zastanawiam się, czy nie sięgnąć zaraz po następną książkę jego autorstwa. Nic dziwnego - ostatnim razem musiałam "połknąć" trzy jego powieści, jedna po drugiej...

piątek, 6 stycznia 2012

"Anioł z Missisipi" - Greg Iles

Wydawnictwo: Albatros, 2008.
Liczba stron: 496.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 04.01.2012.
Zakończenie lektury: 06.01.2012.
Moja ocena: 8/10.

Greg Iles to amerykański pisarz pochodzenia niemieckiego. Zanim zaczął pisać, grał w zespole muzycznym Frankly Scarlet. Specjalizuje się w thrillerach wojennych, psychologicznych i kryminałach. Powieść "24 Hours" doczekała się ekranizacji, a inne kryminały często są porównywane do twórczości Harlana Cobena i Roberta Ludluma.

"Anioł z Missisipi" to pierwsza powieść Ilesa, po którą sięgnęłam. Spoczywała na półce mojej biblioteczki już od kilku miesięcy i, nie wiem, dlaczego, nie mogłam się do niej przekonać. Może surowa i mało kolorystyczna okładka mnie zniechęcała? W każdym bądź razie teraz sama się sobie dziwię, bo książka okazała się całkiem udanym thrillerem z dużą dawką napięcia, mnóstwem podejrzanych i niekończącym się wręcz śledztwem. Tak, tak, wiem, nie oceniaj książki po okładce...

To opowiedziana w pierwszej osobie, z perspektywy głównego bohatera, historia o wstrząsających morderstwach, seksualnych poczynaniach nastolatków, walce narkotykowych gangów, a także walce o władzę nad miastem na podłożu rasowym. Akcja toczy się w niedużym miasteczku Natchez, które w niewiarygodnie szybkim tempie z nudnego przeistacza się w przerażające i niebezpieczne miejsce w stanie Missisipi.

Wszystko zaczyna się od znalezienia ciała zamordowanej i zgwałconej siedemnastolatki, Kate Townsend. Dziewczyna była gwiazdą swojej szkoły i jedną z najinteligentniejszych uczennic. Główny bohater, niepraktykujący prawnik, a obecnie pisarz, Penn Cage, decyduje się na odszukanie sprawcy zbrodni po tym, jak za winnego jej dokonania zostaje uznany szanowany lekarz, Andrew Elliott. Szybko wychodzą na jaw fakty, iż Elliott miał romans z Kate, a dziewczyna nie była takim ideałem, za jakiego wszyscy ją uważali. Seks, narkotyki i imprezy okazują się chlebem powszednim dla nastolatków i wkrótce ginie kolejna osoba ze środowiska szkolnego Kate Townsend. Jakby tego było mało, w Natchez nasilają się poglądy rasistowskie, także wśród ważnych osobistości miasteczka. Penn robi wszystko, by zapanować nad niesprawiedliwością i uniewinnić swego przyjaciela. Ale czy Drew Elliott rzeczywiście jest niewinny?

Styl pisarski Grega Ilesa ma w sobie to coś. Coś, co nie pozwoliło mi oderwać się od lektury "Anioła z Missisipi". Powieść swoją zawiłą fabułą i licznymi zagadkami bardzo przypomina mi utwory Harlana Cobena, którego jestem fanką. Akcja, pełna napięcia i podejrzanych, przez których zachodziłam w głowę, usiłując rozwiązać ostateczną zagadkę morderstwa, toczy się bardzo szybko w ciągu zaledwie kilkunastu dni. Myślę jednak, że pierwsza połowa książki była ciekawsza i bardziej wciągająca od połowy drugiej. Samo zakończenie trochę mnie rozczarowało - chyba chciałam czegoś w większym stopniu zaskakującego, wręcz zwalającego z nóg. A może robię się za bardzo wymagająca...

Co do bohaterów utworu, przyznaję, że byli tacy, którzy swoim postępowaniem intrygowali mnie lub zwyczajnie się podobali, ale byli też tacy, którzy działali mi na nerwy. Do tych drugich z całą pewnością zaliczam partnerkę Penna, która okropnie mnie irytowała i bez której fabuła mogłaby praktycznie się obyć, dlatego ucieszyłam się z drogi, jaka została jej przypisana przez autora pod koniec powieści. Na duży plus natomiast zasługuje kreacja Mii Burke, osiemnastolatki opiekującej się córką Penna, zakochanej w swoim "szefie" i odznaczającej się sprawnym działaniem w zakresie detektywistyki.

Problemy na tle rasowym w zainteresowały mnie w małym stopniu, choć Iles poświęcił im dość dużej uwagi. Znacznie bardziej pochłaniała mnie sprawa Drew Elliotta, choć szkoda, że zabrakło obszerniejszych relacji z rozpraw sądowych. W szokujący sposób natomiast zostało ukazane życie nastolatków jednej ze szkół Natchez. Niejeden czytelnik, będący rodzicem, był na pewno autentycznie przerażony w czasie lektury tej książki. Piętnastoletnie i niewiele starsze dzieci, pozornie niewinne, często okazywały się osobami spragnionymi dorosłości, którym nieobce były narkotyki i seks. Często takie zachowanie młodzieży tłumaczy się ich problemami w dzieciństwie, niepełną rodziną, brakiem odpowiednich wzorców. Ale czy rzeczywiście tak jest zawsze? Nie sądzę. Czasy się zmieniły na gorsze. I zmieniają się nadal. A nam jest coraz trudniej nadążyć za tymi zmianami, co jest przykrą sprawą.

Na koniec, nie mogę się powstrzymać, by nie wspomnieć jeszcze słowem na temat wydania "Anioła z Missisipi". Wydawnictwo Albatros tym razem trochę mnie rozczarowało zarówno nieciekawym projektem okładki, jak i rzucającymi się w oczy błędami w tekście. Pomijając brak kropek gdzieś tam na końcu zdań, brak ogonków przy polskich znakach lub nieprawidłową odmianę przez osoby jakiegoś czasownika, zdarzały się tego typu literówki, jak "do" zamiast "to", a co szczególnie mnie zaskoczyło, "lad" zamiast "lat". Nic nie mogę poradzić na to, że zwracam na te potknięcia uwagę. Czasami one naprawdę psują czytelnikowi odbiór książki.

"Anioł z Missisipi" to thriller, który zachwycił mnie już od pierwszej strony, ale ten zachwyt odrobinę opadał wraz z kolejnym rozdziałem. Powieść uważam jednak za bardzo dobrą, będącą smakowitym kąskiem dla miłośników sensacji i kryminałów. Trzyma w napięciu, nie nudzi, no i zawiera wiele ciekawych opisów historii, działań i charakterów poszczególnych bohaterów. Rewelacyjna lektura na dwie, trzy bezsenne noce.

Baza recenzji

środa, 4 stycznia 2012

"Jak w niebie" - Marc Levy

Wydawnictwo: Albatros, 2006.
Liczba stron: 216.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 03.01.2012.
Zakończenie lektury: 04.01.2012.
Moja ocena: 7/10.

Marc Levy to francuski powieściopisarz, autor siedemnastu książek cieszących się dużym uznaniem czytelników. Popularność zyskał dzięki pierwszej z nich, "Jak w niebie", która (przetłumaczona na wiele języków) sprzedała się w nakładzie ponad trzech milionów egzemplarzy i która kilka lat później doczekała się ekranizacji.

Już jakiś czas temu obiło mi się o uszy, że nakręcono film - komedię romantyczną - "Jak w niebie", z Reese Witherspoon i Markiem Ruffalo w rolach głównych, ale wówczas nie miałam pojęcia, że powstał on na podstawie książki Levy'ego o tym samym tytule. Właściwie dowiedziałam się o tym dopiero wtedy, gdy zerknęłam na opis tejże książki. Ale dzięki świadomości istnienia filmu, przez całą lekturę mogłam w bardziej obrazowy sposób wyobrazić sobie głównych bohaterów, przywołując w myślach twarze Reese i Marka. Po przeczytaniu tej niedługiej powieści o niecodziennej miłości jestem pewna, że w najbliższym czasie nie odpuszczę sobie obejrzenia jej ekranizacji.

"Jak w niebie" to historia o bardzo nietypowej miłości, osadzona w kalifornijskich miasteczkach. Lauren, młoda i początkująca lekarka, ulega wypadkowi samochodowemu i zapada w śpiączkę. Kilka miesięcy później pojawia się pod postacią istoty przypominającej ducha (nie dosłownie ducha, co było podkreślane w tekście - bohaterka przecież nie umarła, tylko nadal pozostawała w stanie śpiączki) w swoim dawnym domu i poznaje jego obecnego lokatora, przystojnego architekta, Arthura. Jakimś cudem, jako jedyny człowiek, Arthur widzi ją, słyszy i czuje. Z początku mężczyzna jest negatywnie nastawiony do nieprawdopodobnej sytuacji, w jakiej się znalazł, ale z czasem zaczyna wierzyć, że Lauren to osoba, której ciało w dalszym ciągu tkwi w szpitalu, a jej dusza posiada zdolność przenoszenia się w różne miejsca w sposób wręcz magiczny. Lauren i Arthur zaprzyjaźniają się ze sobą, próbując rozwikłać zagadkę długotrwałej śpiączki dziewczyny. Prawdziwe problemy jednak zaczynają się, gdy pojawia się możliwość eutanazji, czyli przyspieszenia śmierci bohaterki. Arthur za wszelką cenę pragnie nie dopuścić do tej sytuacji, uciekając się do ryzykownych, ale także zabawnych rozwiązań. Czy jego plany przyniosą zamierzone efekty?

Trzeba przyznać, że Marc Levy w całkiem zgrabny sposób opisuje oryginalną, wręcz fantastyczną historię. Opowieść nie nudzi, jest pełna zabawnych sytuacji i dialogów, a jednocześnie pełna refleksji na temat życia - jego przemijania, ludzkich marzeń i pragnień. Autor wyraźnie daje czytelnikowi do zrozumienia, że życie jest kruche, zbyt krótkie na to, by marnować je przez nieodpowiednie postępowanie i brak logicznego myślenia, a jednocześnie na tyle długie, by móc osiągnąć coś, co do tej pory wydawało się nieosiągalne, niemożliwe do zrealizowania. "Nie ma rzeczy niemożliwych, tylko nasz ograniczony umysł uznaje pewne zjawiska za niepojęte i nierealne. Często trzeba rozwiązać wiele równań, by przyjąć nowy sposób rozumowania. To kwestia czasu i możliwości ludzkiego mózgu"*. Czas ucieka nieubłaganie, więc nie ma sensu wybiegać w daleką, niepewną przyszłość. Ważne jest, aby cieszyć się daną chwilą, teraźniejszością, zwłaszcza gdy ma się z kim nią dzielić. "Chcesz zrozumieć, czym jest rok życia? Zapytaj o to studenta, który oblał roczny egzamin. Czym jest miesiąc życia, powie ci matka, która wydała na świat wcześniaka, i czeka, by wyjęto go z inkubatora, bo dopiero wówczas będzie mogła przytulić swoje maleństwo. Zapytaj, co znaczy tydzień, robotnika pracującego na utrzymanie rodziny w fabryce albo kopalni. Czym jest dzień, powiedzą ci rozdzieleni kochankowie, czekający na kolejne spotkanie. Co znaczy godzina, wie człowiek cierpiący na klaustrofobię, kiedy utknie w zepsutej windzie. Wagę sekundy poznasz, patrząc w oczy człowieka, który uniknął wypadku samochodowego, o ułamek sekundy pytaj biegacza, który zdobył na igrzyskach olimpijskich srebrny medal, a nie ten złoty, o którym marzył przez całe życie. Życie to magia [...]"**. Swoją drogą, już dużo wcześniej spotkałam się z podobnym cytatem - jako "wiersz szczęścia" nieznanego pochodzenia można odnaleźć go chociażby w Internecie. Sama otrzymałam go kiedyś wydrukowanego na skrawku papieru od koleżanki i nosiłam przez długi czas w portfelu "na szczęście". Zastanawiam się, czy Marc Levy inspirował się tym wierszem, przytaczając go w swej książce, czy też owo nieznane pochodzenie tego wiersza wynika z nieprzypisania mu przez odbiorców autorstwa...

"Jak w niebie" to lekka i przyjemna lektura. Czasem zabawna, a czasem zbyt mocno, moim zdaniem, refleksyjna i melancholijna. Osoba Lauren (a raczej jej duchowa postać) na początku troszkę przyprawiała mnie o zdenerwowanie z powodu jej zdziwaczałego zachowania, ale później została ukazana w lepszym świetle. Arthur natomiast sprawiał wrażenie mężczyzny wręcz idealnego, a mam tu na myśli przede wszystkim jego charakter, dlatego nic dodać, nic ująć. Podobała mi się też postać Paula, wspólnika Arthura z pracy, która prezentowała sobą zwariowane poczucie humoru i duży dystans do otaczającego świata.

Do Albatrosowego wydania nie mam żadnych zastrzeżeń. Książka ta należy do serii Pi, która pomimo zaprzestania jej rozwoju, nadal jest jedną z moich ulubionych pod względem projektu okładek i wnętrz. Nie wypatrzyłam żadnych błędów w tekście, tylko ogólnie odniosłam wrażenie, że strasznie dużo w nim znaków interpunkcyjnych w postaci wykrzyknika, przez co wszelkie dialogi bohaterów zdawały się "krzyczeć".

Utwór "Jak w niebie" polecam miłośnikom powieści obyczajowych o miłości, przymykającym oko na zdarzenia nieprawdopodobne i odznaczającym się choć minimalną dawką poczucia humoru. Wprawdzie w trakcie lektury, jak i po, nie poczułam się jak w tytułowym niebie, to jednak główni bohaterowie jak najbardziej. Jestem bardzo ciekawa innych książek Marca Levy'ego - czy również fabułą będą odbiegać od "normalności" - zatem na pewno po którąś sięgnę, tym bardziej, że jedna z nich, "W następnym życiu" już czeka na półce mojej biblioteczki...

*s.173
**s.193

wtorek, 3 stycznia 2012

"Trzy tygodnie z moim bratem" - Nicholas Sparks, Micah Sparks

Wydawnictwo: Albatros, 2005.
Liczba stron: 384.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 03.01.2012.
Zakończenie lektury: 03.01.2012.
Moja ocena: 8/10.

Nicholas Sparks to amerykański pisarz powieści obyczajowych, o którym słyszał chyba niemal każdy. Jego książki ukazują się w trzydziestu trzech językach. W sumie wydał siedemnaście powieści, a popularność przyniosła ma pierwsza z nich, "Pamiętnik". Część powieści doczekała lub doczeka się w najbliższej przyszłości ekranizacji.

Wśród wydanych przez Sparksa utworów jest jeden, który różni się od pozostałych, a mianowicie "Trzy tygodnie z moim bratem". Autor, który jest znany przede wszystkim z pięknych uczuciowo powieści o miłości, tym razem opisuje swoje życie. Od dzieciństwa do 2003 roku. Jest to pewnego rodzaju autobiografia, przeplatana opisami wycieczki dookoła świata, którą Nicholas odbył ze swoim bratem, Micahem. W czasie tej wycieczki bracia nie tylko podziwiają piękne zabytki i krajobrazy Peru, Indii czy Malty, ale też wspominają swoje dotychczasowe życie, które od początku do łatwych nie należało.

Do książki tej podeszłam z dużą rezerwą, ponieważ nastawiłam się na jej biograficzny charakter, a to było dla mnie coś nowego. powieść wciągnęła mnie jednak już od pierwszych stron i wiedziałam, że przeczytam ją w ciągu jednej nocy. Sparks posługuje się prostym, zrozumiałym i bardzo bliskim czytelnikowi językiem. Nie wymyśla jakichś cudów i dziwów, by utwór brzmiał lepiej albo bardziej wyjątkowo. Muszę jednak przyznać, że biograficzne fragmenty jego życia o wiele, wiele bardziej przypadły mi do gustu aniżeli relacja z wycieczki, która zazwyczaj zawierała mnóstwo opisów historii, kultury i architektury zwiedzanych krajów. Czasami zastanawiałam się, czy nie pominąć tych opisów, ale nie ryzykowałam, by nie pominąć przypadkiem jakichś ważnych relacji panów Sparks. A niestety nie zostały one w jakiś szczególny i obszerny sposób ukazane. Rozmowy, jakie pojawiały się pomiędzy braćmi, dotyczyły głównie wspomnień z przeszłości, kościoła i wiary w Boga.

Fragmenty dotyczące osobistych przeżyć Nicholasa Sparksa chyba na długo pozostaną w mej pamięci. Zostały opisane bardzo szczegółowo i obrazowo, w dodatku gdzieniegdzie w książce można było znaleźć fotografie (wprawdzie czarno-białe, ale to zawsze coś) autora, zarówno z lat dzieciństwa, młodości, jak i opisywanej wycieczki dookoła świata. Dzięki temu mogłam łatwo wyobrazić sobie życie autora. Miałam wrażenie, że przenoszę się w czasie razem z jego wspomnieniami.

A nie zawsze te wspomnienia były przyjemne. Dzieciństwo obu braci i ich siostry Dany nie należało do łatwych ze względu na ubóstwo w jakim żyli, liczne przeprowadzki i separację rodziców. Ale było też pełne radości, dziecięcych zabaw i zażyłości między rodzeństwem. Wraz z upływem lat pojawiały się pierwsze bunty, kłótnie i bójki, pierwsze smutki i żale, zwłaszcza w stosunku do rodziców. Sparks przytacza kolejne lata nauki, osiągnięć sportowych, miłosnych oraz tych związanych z pracą, ale cały czas przypomina, jak ważne i wspaniałe były jego relacje z rodzeństwem, szczególnie bratem. Do czasu, gdy Nicholas zaczął pisać, imał się różnych zajęć, a także ożenił się. Radosne momenty jego życia szybko jednak były tłumione przez nieszczęścia, jakie dotykały jego rodzinę.

Należę do osób, które bardzo łatwo i z byle powodu się wzruszają, a książka "Trzy tygodnie z moim bratem" dała mi mnóstwo powodów, by przepłakać jej połowę fabuły. Dosłownie. Byłam w ogromnym szoku, gdy stopniowo odkrywałam fragmenty losów Sparksa. Podziwiałam niezwykłą siłę i miłość jego rodziny, zastanawiając się przy okazji nad swoim życiem i moimi relacjami z rodzicami i bratem. Kocham ich z całego serca i nie wyobrażam sobie życia bez nich; mam też szczerą nadzieję, że moje relacje z bratem będą zawsze dobre, a nawet jeszcze lepsze niż teraz, tak dobre jak stosunki Nicholasa i Micaha.

Niełatwe jest życie pisarza. Mogłoby się wydawać, że pisanie książek to najłatwiejsza i najprzyjemniejsza rzecz pod słońcem, ale gdy ma się do czynienia z piątką dzieci, rozgardiaszem w domu, mnóstwem problemów i tragedii rodzinnych, a także licznymi wyjazdami w celu promocji książek i goniącymi terminami, nie jest już tak kolorowo. Do czasu wyjazdu na wycieczkę z Micahem Nicholas starał się pełnić funkcje pełnoetatowego ojca i męża, a także popadł w pracoholizm, ostatecznie śpiąc trzy godziny na dobę. Wycieczka dookoła świata miała do odprężyć i pomóc zepchnąć pracę na trochę dalszy plan. Z racji tego, iż "Trzy tygodnie z moim bratem" kończą się powrotem braci Sparks do domów, jestem bardzo ciekawa ich dalszych losów. Mam wielką nadzieję, że w ciągu następnych lat życie przysporzyło im już mniej cierpienia, a za to więcej szczęścia i radości. Oby Nicholas Sparks nie musiał już więcej czerpać inspiracji do książek z tragedii własnej rodziny...

poniedziałek, 2 stycznia 2012

"Przydrożne krzyże" - Jeffery Deaver

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2010.
Liczba stron: 448.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami.
Rozpoczęcie lektury: 02.01.2012.
Zakończenie lektury: 02.01.2012.
Moja ocena: 9/10.

Jeffery Deaver to wielokrotnie nagradzany amerykański autor thrillerów psychologicznych. Z wykształcenia dziennikarz i prawnik, od 1990 roku całkowicie poświęcił się pisarstwu. Do tej pory napisał około trzydziestu powieści, z czego trzy doczekały się adaptacji filmowych. Światową sławę przyniósł mu "Kolekcjoner kości".

"Przydrożne krzyże" to jedyna książka tego autora, która od dłuższego czasu spoczywała na półce mojej biblioteczki. Tak się złożyło, że w ciągu wcześniejszych tygodni sięgałam zazwyczaj po powieści obyczajowe i horrory, więc za typowym thrillerem wręcz zatęskniłam. W dodatku nie pamiętam już, kiedy ostatnio jakaś książka wciągnęła mnie do tego stopnia, iż musiałam przeczytać ją jednym tchem, w ciągu jednej nocy. Bo tak właśnie zadziałał na mnie thriller Deavera. Jest to w miarę nowa powieść, a więc porusza tematy "na czasie", związane przede wszystkim z uzależnieniami od komputera, gier komputerowych, Internetu. Autor w zatrważający i niewiarygodny sposób pokazuje zacieranie się świata rzeczywistego ze sztucznym, jakim jest działalność człowieka w Internecie. Jego drugie, często postrzegane jako lepsze, życie.

Zaczyna się zwyczajnie - bez jakichkolwiek oznak internetowej manii. Główna bohaterka, agentka Biura Śledczego Kalifornii Kathryn Dance, podejmuje się prowadzenia sprawy dotyczącej tajemniczych przydrożnych krzyży. Pojawiają się one przy autostradzie w Monterey znienacka, zwiastując czyjąś śmierć. Pierwszą poszkodowaną staje się siedemnastoletnia Tammy Foster, którą napastnik zostawia zamkniętą w bagażniku samochodu na brzegu oceanu. Dziewczyna ma utonąć, jednak cudem zostaje uratowana. Boi się, kłamie, plącze w zeznaniach, ale mimo to Kathryn Dance wraz ze swoim zespołem odkrywa kolejne tropy prowadzące prosto do blogosfery, tętniącej własnym życiem i przeobrażającej się w coraz to bardziej drastyczną formę przekazu i wolności słowa. Okrutni i bezwzględni internauci obwiniają pewnego nastolatka o wypadek samochodowy z przeszłości, łącząc jego osobę z morderstwami teraźniejszymi, których wyraźnie przybywa. Czy rzeczywiście zepsuty przez brutalne gry komputerowe Travis Brigham stoi za tymi przestępstwami? Wszystko wskazuje na to, że tak...

Akcja "Przydrożnych krzyży" rozkręca się niesamowicie szybko, choć toczy się w ciągu zaledwie pięciu dni. Odniosłam wrażenie, że naprawdę bardzo długich dni. Są one jednocześnie głównymi rozdziałami książki, podzielonymi jeszcze na podrozdziały. Niemal każdy z nich kończy się w tak interesującym momencie, że nie potrafiłam przezwyciężyć swojej ciekawości i nie spojrzeć w dalszą część tekstu.

Tematyka utworu Deavera bardzo mnie zaciekawiła. Krótka opinia Roberta Ziębińskiego z "Newsweeka", zamieszczona na tylnej okładce książki, utwierdziła mnie w przekonaniu, że muszę tę powieść przeczytać, w końcu nieobcy jest mi świat Internetu i portali społecznościowych. Ponadto człowiek słyszy niejedno na temat wszelkiego rodzaju uzależnień od gier, przestępczości internetowej czy cyberprzemocy. W dzisiejszych czasach Internet rzeczywiście jest na tyle rozwinięty, że można w nim spotkać wszystko i robić dosłownie wszystko. Więcej aniżeli w prawdziwym świecie. W dodatku przyciąga do siebie z ogromną siłą. Wierzę, że jest możliwe spędzenie czasu przed komputerem od kilku do kilkunastu godzin. Swego czasu często śmiałam się i żartowałam, że mój brat jest od tego sprzętu uzależniony, ale na szczęście, prócz brutalnych, pełnych strzelaniny gier (których totalnie nie rozumiem i nie chcę rozumieć) i innych programów, zajmuje się po prostu nauką i tworzeniem muzyki (najwyraźniej można jeszcze znaleźć normalne zajęcia). Sama tez spędzam mnóstwo czasu przy komputerze, co po części jest związane ze studiami i pracą. Nie potrafię sobie wyobrazić życia bez tej "cudownej" machiny i Internetu, niestety. Zapewne jak większość z nas.

Ważne jest jednak, by nie dać się złapać w pułapkę i nie powierzyć sieci całego swego życia. Ludzie dają upust swoim emocjom, pisząc i działając w inny sposób na różnego rodzaju stronach internetowych i blogach, nie zdając sobie sprawy z tego, że nigdy nie jest się do końca użytkownikiem anonimowym. Z tego typu problemem borykają się właśnie bohaterowie "Przydrożnych krzyży" Deavera. Miejscowy blog przedstawiony w książce staje się wielkim centrum skarg i obelg, a także zbiorowiskiem potencjalnych ofiar tajemniczego mordercy. Potężna machina ruszyła i nikt nie jest w stanie nad nią zapanować, nawet właściciel blogu. Niewiarygodne jest to, w jaki sposób dana informacja może przeobrazić się w pełną sprzeczności plotkę. Wystarczy przekręcić jakieś słowo, dodać coś od siebie, a zaczyna żyć własnym życiem. Internauci podsycają ogień, dodając własne wymysły, dalece odbiegające od rzeczywistości, a mimo to większość odbiorców tego typu informacji wierzy w nie, a nawet wciela w prawdziwe życie.

Przed Kathryn Dance więc nie lada wyzwanie. Nie dość, że musi ona powstrzymać bezwzględnie okrutnego mordercę i zapanować nad rozrastającym się w zawrotnym tempie blogiem, to jeszcze na jej głowę spada aresztowanie własnej matki, podejrzanej o morderstwo z litości w jednym ze szpitali, i sprawy z niedalekiej przeszłości. Oprócz wątku z przydrożnymi krzyżami bowiem, autor przytacza kilka innych, dzięki czemu powieść staje się jeszcze bardziej zawikłana i przyciągająca uwagę.

Jeśli pozostałe książki Jeffery'ego Deavera są tak dobre jak "Przydrożne krzyże", bez wątpienia zostanę jego zagorzałą fanką. Po lekturze opisywanego tutaj thrillera jestem mile zaskoczona i chcę więcej. Deaver pisze znakomicie, przytaczając tam, gdzie trzeba ważne informacje z zakresu kryminalistyki, psychologii i prawa, a także zabawne dialogi i riposty. Podczas czytania nie nudziłam się ani przez chwilę. Szczególnie interesująca okazała się dla mnie postać głównej bohaterki, która odznaczała się w swej pracy umiejętnością analizy kinezycznej, czyli uważnym obserwowaniem gestów, mimiki i zachowania ludzi (zazwyczaj świadków i podejrzanych) i wysuwaniem wniosków dotyczących ich osobowości. Wątek związany z osobą speca komputerowego, Jonathana Bolinga, również pochłonął mnie bez reszty, podobnie jak sprawa aresztowania matki Kathryn, której rozwiązania nie mogłam wręcz się doczekać.

Thriller ten trzymał mnie w napięciu cały czas, choć były i takie momenty, w których moje serce zabiło jeszcze mocniej ze zdenerwowania. W powieści przewijało się naprawdę dużo nazwisk, więc podejrzanych o to czy tamto było wielu. Dodam jednak, że nie udało mi się odgadnąć tożsamości poszukiwanego mordercy od przydrożnych krzyży. Deaver tak zręcznie manipulował postaciami, iż do samego zakończenia utworu tkwiłam w błędnych przekonaniach. I dobrze, bo dzięki temu wiem, że autor potrafi w mistrzowski sposób wprowadzić czytelnika w błąd, zaskakując go na samym końcu. Polecam "Przydrożne krzyże" miłośnikom gatunku, a sama jak najszybciej muszę rozejrzeć się za kolejną powieścią tego autora.

Baza recenzji

niedziela, 1 stycznia 2012

"Zaczęło się w Portofino" - Catherine Spencer, "Willa w Prowansji" - Christina Hollis

Wydawnictwo: Harlequin, 2011.
Liczba stron: 320.
Oprawa: miękka.
Rozpoczęcie lektury: 01.01.2012.
Zakończenie lektury: 01.01.2012.
Moja ocena: 5/10.

"Zaczęło się w Portofino" oraz "Willa w Prowansji" to niedługie opowieści obyczajowe zakrawające na romans, zamieszczone w jednej z książek serii Światowe Życie Duo wydawnictwa Harlequin. Historie w nich opisane dotyczą problemów miłosnych w kręgach ludzi bogatych i wpływowych, którzy nagle muszę otworzyć się na związki z ludźmi ze sfer niższych. Akcja książki toczy się zazwyczaj w pięknych miastach i ich zakątkach europejskich krajów, takich jak Włochy czy Francja.

"Zaczęło się w Portofino".
Maeve Montgomery, prostolinijna Kanadyjka pracująca niegdyś w branży mody i doradztwa, budzi się ze śpiączki w jednym z włoskich szpitali. Nie pamięta nic prócz wydarzeń z dalekiej przeszłości. Wraca do domu, w którym czeka na nią niesamowicie przystojny i bogaty mąż, Dario Costanzo. Kobieta próbuje odzyskać pamięć, wypytując męża o wydarzenia z ich wspólnej przeszłości, ale nie na wszystkie pytania Dario odpowiada zgodnie z prawdą lub unika udzielenia odpowiedzi na nie. Zgodnie z zaleceniami lekarza, Maeve nie powinna zbyt szybko dowiedzieć się o okolicznościach własnego ślubu, a tym bardziej o... synku Sebastianie, którego urodziła jeszcze przed wypadkiem samochodowym, skutkującym jej śpiączką. Podobno w małżeństwie jej i Daria nie układało się najlepiej, ale czy to rzeczywiście prawda, skoro teraz oboje nie mogą nacieszyć się swoją bliskością i miłością, przeżywając wspaniały "drugi" tydzień miodowy? Jak długo Maeve będzie musiała cierpieć w nieświadomości przeszłości? A może jej amnezja jest tylko jej własnym wymysłem, by skrzywdzić męża, jak twierdzi jej okropna wręcz teściowa?

Amnezja. To takie zjawisko występujące w książkach i filmach, dzięki któremu moje zainteresowanie fabułą utworu wzrasta ogromnie. Zaniki pamięci bowiem kojarzą się jednoznacznie z zagadkami przeszłości bohaterów, które niewątpliwie zostaną z czasem wyjaśnione. Catherine Spencer, autorka "Zaczęło się w Portofino", stopniowo przytacza fragmenty losów Maeve i Daria, przez co czytelnik powoli składa ich historię w spójną całość. Napięcie podczas lektury czasami się pojawiało, gdyż nie raz byłam bardzo ciekawa, czy główna bohaterka przedwcześnie odkryje jakąś tajemnicę z przeszłości, albo czy ona sama nie ukrywa czegoś więcej.

Nie do końca przekonała mnie sugestia lekarza, który "dla bezpieczeństwa i zdrowia" Maeve radził jej mężowi utrzymywać w sekrecie jej własne dziecko aż do czasu odzyskania przez nią pamięci. Odniosłam wrażenie, że ten człowiek nie pomyślał o różnych konsekwencjach, jakie to działanie mogło wywołać zarówno w relacjach małżeńskich Maeve i Daria, jak i w relacjach matki z maleńkim Sebastianem. Również samo rozpoczęcie znajomości głównych bohaterów nie przypadło mi do gustu. Szczególnie lekkomyślne zachowanie Maeve (w wieku, jakim wówczas była), no ale najwyraźniej to jej miłość do Daria zaślepiła wszystkie niedoskonałości tego mężczyzny.

Na plus natomiast na pewno zasługuje kreacja pana Costanzo, który z pewnego siebie playboya stara się przeobrazić w kochającego męża i ojca, choć musi także borykać się z amnezją ukochanej i problemami z przeszłości. Z jednej strony w niepamięci Maeve widzi szansę na naprawę tego, co popsuło się wcześniej, i realizacja tego zadania idzie całkiem dobrze, ale z drugiej strony przeraża go fakt, iż kiedyś jego żona odzyska pamięć, a wtedy nie wybaczy mu tego, że próbował zataić przed nią ciemne strony małżeństwa, no i przede wszystkim ich wspólne dziecko. Czy bohater znajdzie dobre rozwiązanie na pokonanie tych wszystkich problemów?

"Zaczęło sie w Portofino" to krótka historia o miłości, pożądaniu i nienawiści, przeplatana opisami przepięknych włoskich i tunezyjskich krajobrazów, a także architektury wnętrz. Nie wywołuje burzy emocji, ale pozwala oderwać się od rzeczywistości choć na chwilę, bo czyta się ją bardzo szybko. Lektura niewymagająca, czasem przewidywalna, ale w zakończeniu wzruszenie może ścisnąć za gardło.

"Willa w Prowansji".
Angielka Michelle Spicer pracuje jako gospodyni w jednej z pięknych rezydencji w Prowansji. Przed kobietą nie lasa wyzwanie - przywitanie i zapewnienie przyjemnego pobytu ważnej osobistości, jaką jest włoski potentat przemysłowy, Alessandro Castiglione. Ta dwójka ludzi pozostawionych samych sobie stopniowo się do siebie zbliża, odkrywając przed sobą sekrety z przeszłości i artystyczne dusze. Przystojny Alessandro, mający opinię podrywacza i bezwzględnego pracodawcy, dla Michelle jest mężczyzną jej marzeń, dlatego bohaterka decyduje się na ważny krok i przeżywa z Alessandrem swój pierwszy raz. Po tym incydencie on wraca do ojczystych Włoch, a ona do Londynu. Kilka miesięcy później ich drogi znów się krzyżują, ale już nie w miłej atmosferze. Michelle jest w ciąży i Alessandro decyduje się zrobić wszystko, by uniknąć tabloidowego skandalu, który zagroziłby jego rodzinnej firmie. Zmusza byłą kochankę do zamieszkania z nim we Włoszech, gdzie zaplanowany zostanie ich ślub. Michelle nie podoba się pomysł małżeństwa bez miłości, ale zgadza się na to ze względu na dziecko, które musi mieć obojga rodziców. Gdyby odmówiła, Alessandro i tak byłby w stanie odebrać jej dziecko - żyje one przecież w znacznie lepszych warunkach aniżeli ona...

Znowu historia z przypadkową ciążą. Była już taka w "Zaczęło się w Portofino", a także w "Hiszpańskim arystokracie", którego miałam okazję niegdyś przeczytać. Znów pojawia się skromna kobieta i bogaty mężczyzna, który nie planuje wiązać się na stałe z kimkolwiek ani posiadać dziecka. Małżeństwo bez miłości, ale dla dobra dziecka. Czy jest to możliwe? A jeśli tak, przez co muszą przejść bohaterowie, by stworzyć prawdziwą rodzinę? Alessandro i Michelle to postaci bardzo zagubione, borykające się z nieprzyjemną przeszłością, a w dodatku ze wzajemnym pożądaniem, nad którym trudno jest im zapanować.

Chaos. Tak mogłabym określić opisaną w "Willi w Prowansji" historię. Christina Hollis, autorka tej opowieści, opisuje ją w dość chaotyczny sposób, a główni bohaterowie również żyją w chaosie. Niezdecydowaniu. Naiwności. Złości. Wyrzutach sumienia. Irytowało mnie ich zachowanie, gdyż nie potrafili podjąć żadnej konkretnej decyzji na dłużej. Ich nastroje były pełne wahania. Pożądali siebie nawzajem, potrafili spędzić mile ze sobą czas, a po chwili te magiczne przeżycia brutalnie znikały. Kwestia miłości w związku Alessandra i Michelle praktycznie nie została do końca rozwiązana.

Zapowiadało się naprawdę ciekawie. I nawet zabawnie. Mimo że typową romantyczną historią, to jednak w miłej atmosferze, wśród piękna sztuki rysunku i malarstwa, dlatego byłam ciekawa, jak dalej potoczą się losy bohaterów, i pomyślałam, że wątek związany ze sztuką na pewno zostanie rozwinięty, okaże się ważny. Rozczarowałam się. Zagłębiając się w dalszej lekturze, było gorzej nudziłam i irytowałam się coraz bardziej. Jako że w skład opisywanej przeze mnie książki wchodzą powyższe dwa utwory, przyznaję jej średni poziom, jeśli chodzi o ocenę. Mogło być znacznie lepiej, ale niestety.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Harlequin.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...